Sunday, 7 November 2010

Ostatnia minuta meczu


(fotografia PAP ze strony newsweek.pl)
Ubu
Dalej, pójdziemy na obiad, bo Rosjanie nie zaatakują nas przed południem. Powiedz pan żołnierzom, panie generale, żeby załatwili swoje potrzeby i zaintonowali hymn fynansów.
 Żołnierze i Palotyni
Niech żyje ojciec Ubu, nasz wielki fynansista! Ting, ting, ting; ting, ting, ting; ting, ting, tating!
 Alfred Jarry, przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego


Ja bardzo państwa przepraszam, że tekst wbrew pozorom nie będzie o piłce nożnej, w każdym razie chyba nie całkiem. Wiem, że w Polsce jest jakieś duże zamieszanie wokół - zdaje się - klubu sportowego Kolejooooorz, ale ja zupełnie się na tym nie znam, od takich spraw mamy w końcu premiera, marszałka Sejmu, redaktorów Leskiego i Wołka, pisarza Pilcha i szansonistę Maleńczuka. Przepraszam również, że przerywam fascynującą dyskusję na temat losów polskich, ulepszonych wersji pań Angeli i Margaret, Ostatnich Zaprzepaszczonych Nadziei Prawdziwej Prawicy. Losów polskich, tzn. posępnych niczym los rewolucjonisty Waryńskiego Ludwika w wierszu poety Broniewskiego Władysława. Tak już mam, nigdy nie umiałem się skoncentrować na Rzeczach Naprawdę Wielkich. Niczym taki jeden gość z wiersza poety Herberta Zbigniewa, co całe życie przesiedział na strychu, pokaleczył sobie ręce i został niedożywiony i bezdzietny. Znaczy się, na strychu siedział gość, nie poeta, choć o poecie Herbercie też się dowiedziałem później od publicysty Żakowskiego Jacka z żoną (żoną poety, nie publicysty), że chorował, bolało go, trochę psychiczny się od tego zrobił i zaczął mówić dziwne rzeczy na temat różnych wielkich ludzi, którzy potem dostali nawet Order Orła Białego... przepraszam, sami państwo widzą, jak to z moją koncentracją jest.

Przeczytałem sobie jednak ostatni numer tygodnika, co się nazywa "Plus Minus" i dodawany jest co tydzień do dziennika "Rzeczpospolita". Który to dziennik zresztą zmierza w tak doskonałym kierunku, że niedługo redaktor Lisicki będzie mógł się zamienić na naczelne stołki z redaktorem Lisem i nikt nie zauważy zmiany... przepraszam, naprawdę spróbuję się kontrolować. Tak więc przeczytałem sobie ten numer i coś nie dawało mi spokoju.

Ponieważ, jak już państwo zapewne zauważyli, z natury jestem nieco niezbornie myślący, niesporo mi szło dociec, co właściwie mnie męczy. Najpierw myślałem, że chodzi  tylko o tekst redaktora Zychowicza o tym, że Polska niby zawiodła ofiary komunizmu. Znaczy, że niby byli tacy rozmaici sędziowie czy prokuratorzy, którzy sześćdziesiąt lat temu wsadzali różnych żołnierzy do więzienia z esesmanami, skazywali na rozmaite tortury i karę śmierci, wszystko to robili nawet z niejakim rozmachem czy przyjemnością, a teraz dostają państwowe emerytury i są szanowanymi mieszkańcami Warszawy czy Rzeszowa, jeśli nie zgoła Rosji, Szwecji, Wenezueli, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Australii, a najchętniej - z jakichś tajemniczych przyczyn - Izraela. Bardzo mnie ten tekst zdziwił, bo przecież zbrodniczych prokuratorów i tym podobnych każdy świadomy Polak powinien kojarzyć z prokuratorem Ziobrą Zbigniewem, a on mi do tekstu nie pasuje, bo chyba za młody. Poza tym wszyscy wiedzą, że tzw. Armia Krajowa to byli zasadniczo faszyści, antysemici i mordercy, prawie tak jak Jarosław Kaczyński i inni "obrońcy" tzw. krzyża, więc niby o co to całe halo.

Więc musiało chodzić o coś innego.  I w końcu załapałem. Otóż najpierw przeczytałem w tekście redaktora Zaremby Piotra poniższy akapit:

Wydaje się, że on [Schetyna] i Tusk myśleli wtedy podobnie. To numer drugi podtrzymywał numer pierwszy w strategii drobnych kroczków, które miały prowadzić do realizacji „projektu” (tak dawni liberałowie nazywali ogół przedsięwzięć związanych ze swoimi rządami). Arkadiusz Rybicki opowiadał mi dwa lata temu, że nie tylko w wywiadach, ale i w prywatnych rozmowach z posłami PO Schetyna porównywał platformerską strategię rządzenia do meczu, w którym liczyć się miała ostatnia minuta. W efekcie powstał wieloletni plan przewidujący odważniejszą liberalną politykę dopiero po kolejnych wyborach – prezydenckich, które miał wygrać Tusk.
Dobra, myślę sobie, to faktycznie nieaktualne, przecież premier Tusk Donald nie wygrał wyborów prezydenckich, a wszyscy komentatorzy tłumaczą mi, że partia rządząca nadal nic nie robi, w każdym razie nic ciekawego  i właśnie  dlatego należy  koncentrować się na ucisku kobiet przez prezesa Kaczyńskiego Jarosława, ponieważ temat ten jest o wiele ciekawszy. Zachęcony otwieram wywiad z kolejną uciskaną przez prezesa kobietą, profesor Staniszkis Jadwigą i czytam:

Kiedy przyglądam się, w jakim kierunku idą przygotowywane przez rząd zmiany, na przykład w projektach ustawy okołobudżetowych, to uderzające jest, jak dalece następuje odejście od wizji Polski solidarnej.
W czym to odejście miałoby się przejawiać?
Rząd w tych próbach reform zarządza ryzykiem w ten sposób, że nadmiernie obciąża nim pracowników. Zdejmuje się natomiast odpowiedzialność i ryzyko w sferze finansów publicznych oraz polityki społecznej. A także z pracodawców. Nigdy to przeciwstawienie solidarności i liberalizmu nie było tak ostre jak teraz.
Z tego wynika, że wbrew temu, co mówi wielu komentatorów, rząd coś robi?
Tak. Jeszcze do niedawna wydawało się, że rząd nic nie robi, bo boi się odpowiedzialności i nie chce sobie zaszkodzić w kolejnych wyborach. Ale ekipa Donalda Tuska uczyniła następne przełożenie. To znaczy teraz udaje, że nic nie robi. Że też znajduje się w tej spirali emocji. Jednak udając, że nic nie robi, zaczął wprowadzać bardzo radykalne posunięcia.
Najpierw udawał, że coś robi, a teraz udaje, że nic nie robi?
Dokładnie tak. Też udaje, ale w drugą stronę.
Może dobrze, że rząd zaczął reformować?
Ale kierunek tych reform jest błędny, bo tworzy dzikie stosunki pracy. Widać to na kilku poziomach.
A na jakim etapie tego tworzenia się znajduje?
Niektóre rzeczy są już faktami dokonanymi. Bo nie wymagają zmian ustawowych.
Na przykład?
Międzynarodowa Organizacja Pracy w Genewie zauważyła, że po kryzysie bezrobocie w Polsce wprawdzie się zwiększyło o 3,5 proc., ale w przemyśle spadła liczba stanowisk pracy aż o 10 proc.
W administracji zatrudnienie natomiast wzrosło. Jest to kuriozalne.
Taki trend jest chyba wszędzie na świecie?
Nie, bo u nas to nie jest żadna racjonalizacja. W przemyśle zatrudnienie spadło głównie z tego powodu, że część tam pracujących wypchnięto na samozatrudnienie. W sumie 1,5 miliona osób. I zakwalifikowano ich jako sektor prywatny.
Jakie to ma konsekwencje? 
To oznacza, że nie podlegają pod kodeks pracy, pod okres wypowiedzenia itp. Całe ryzyko jest przerzucane na samozatrudnionego. Jeśli nie ma zamówień, to koniec pracy. Taki samozatrudniony sam płaci składki, co oznacza, że płaci je na najniższym poziomie. A to produkuje przyszłą biedę. I zniechęca inwestorów, którzy przewidują mniejszą konsumpcję w przyszłości.
Innym przykładem przerzucania na pracownika ryzyka jest propozycja pełnej kapitalizacji systemu rent. Tyle, ile pracownik zapłaci składek, tyle dostanie. A ten, kto nie ulegnie wypadkowi, nic nie dostanie. Rezygnuje się z solidarności płacących składki.
Po co rząd to proponuje?
Rozpaczliwie szuka oszczędności. W sposób chaotyczny. W Sejmie takich projektów czeka na przyjęcie wiele. I posłowie pod presją czasu będą je bez zastanowienia przyjmować. Jednocześnie jest wielkie marnotrawstwo, w tym w administracji. To wszystko jest nieefektywne, niesolidarne i zwiększające ryzyko tych ludzi, którym jest najtrudniej. Po raz pierwszy ta metafora solidarni-liberalni wyraża rzeczywistość. 

(...)

Ekonomiści, nawet po kryzysie, uważają, że w tej fazie należy jednocześnie uaktywniać kapitał ludzki. Nie spychać ludzi, m.in. przez zwiększanie ryzyka, o którym mówiłyśmy, w determinację. A to idzie w innym kierunku. Produkuje się nowe pokolenie emigrantów. W tej sytuacji kraj padnie, bo nie będzie pieniędzy na emerytury, pogłębią się procesy starzenia społeczeństwa. Odpłyną ludzie lepiej wykształceni. I ten rząd nam to właśnie teraz zapewnia.

I teraz myślę sobie, że po raz kolejny chłopaków z boiska nie doceniłem. W sumie wygląda, że robią dokładnie  tak, jak według redaktora Zaremby dawno temu zaplanowali. Końcówka meczu, bramkarzowi i obronie przeciwnika coś  dziwnego się przytrafiło, walimy w pole karne.

Wszyscy ostatnio byli wobec naszego premiera bardzo niesprawiedliwi i śmiali się z niego, kiedy przeprowadzał się do Sejmu, żeby ustaw pilnować. A teraz wychodzi na to, że on mógł być wcale na serio. Jak zawsze wychodzi na jego. Jak sam zainteresowany powiedział w zeszłym miesiącu: Mnie też ktoś kiedyś zlekceważył i źle na tym wyszedł.

Nieprzychylni komentatorzy nie zrozumieli po prostu, że w rozumieniu odważniejszej polityki liberalnej zaszła pewna niezgodność semantyczna, ale pretensje o to mogą mieć tylko do samych siebie. Premier Tusk od dawna nie taił się z głęboką fascynacją myślą Alfreda Jarry'ego - wystarczy przypomnieć klasyczny już jego tekst o Polsce jako nienormalności, który jako żywo mógł napisać również Jarry. Podobnie zresztą jak powyższą wypowiedź o lekceważeniu.  Albo jego autocharakteryzację sprzed kilku lat: Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności - nawiasem mówiąc, mam ogromną nadzieję, że to zdanie zostanie kiedyś wyryte na jego nagrobku, bo byłoby szkodą wielką, gdy przepadło dla potomności.  Albo równie legendarne zdanie wypowiedziane do urzędniczki własnej kancelarii: Niech pani pamięta, ja bardzo nie lubię złych wiadomości. Jest całkiem jasne, że na kartach Króla Ubu gdański wizjoner znalazł również definicję odważniejszej polityki liberalnej. Definicja ta brzmi: Przy tym systemie, zrobię prędko majątek, wówczas pozabijam wszystkich i wyjadę.

Nie będę się upierał, że pod taką definicją liberalizmu podpisaliby się Margaret Thatcher, Friedrich August von Hayek czy nawet Milton Friedman. Wcale jednak nie sądzę, że powinno to Słońcu Peru w czymkolwiek przeszkadzać. W końcu nie wypadł sroce spod ogona i ma prawo zanieść myśl liberalną w regiony, których istnienia ci starzy nudziarze nawet nie podejrzewali. Chyba że też czytywali Jarry'ego.

Poza tym mam graniczące z pewnością podejrzenie, że dokładnie w taki sam sposób liberalizm rozumie baza elektoratu PO: polscy młodzi, wykształceni, z wielkich miast. Kiedy jeszcze miałem wątpliwą przyjemność mieszkania w kraju,  uderzało mnie, że cytowanie w dyskusjach wypowiedzi Thatcher czy Friedmana na temat - powiedzmy - roli państwa prawa w funkcjonowaniu wolnego rynku było traktowane jako wyraz skrajnego oszołomstwa. Pamiętam takich wykształconych młodzieńców, którzy z pasją przekonywali mnie, że - powiedzmy - państwowa policja czy sądownictwo są z natury złe przez sam fakt, że są utrzymywane z podatków. Mafia nie tylko może wypełniać ich zadania znacznie lepiej, ale również jest na wyższym poziomie moralnym, nie będąc obciążona grzechem poczęcia z pieniędzy publicznych. I, prawdę mówiąc, po przeczytaniu np. takiego oto fragmentu ze wspomnianego wyżej tekstu redaktora Zychowicza:

Sędziowie niepodległej Rzeczypospolitej często odczuwają solidarność zawodową z mordercami, którzy skazywali na śmierć polskich patriotów. W sumie przed sądem postawiono dziesięciu komunistycznych sędziów i prokuratorów. Skazano tylko jednego, Tadeusza Nizielskiego, ale i ten wyrok uchylono.
– Weźmy choćby proces Jerzego Milczanowskiego. Sędzia wprost powiedział wówczas, że sędziów nie wolno skazywać. Bo przecież jego też, za 20 czy 30 lat, ktoś może będzie chciał postawić w stan oskarżenia za wydane przez niego wyroki. W innym przypadku sędziowie używali rozmaitych kruczków prawnych, by ratować „kolegów” z lat 50. – mówi jeden z polskich urzędników zbierających dokumenty dotyczące mordów sądowych.
Szwagrzyk: – Zajmuję się tymi sprawami od wielu lat i nigdy nie spotkałem się z tym, żeby któryś z nich żałował swoich czynów. Żeby chciał przeprosić rodziny ofiar. Zamiast tego okazują arogancję i butę. Weźmy choćby proces Adama Humera i innych oficerów śledczych. Oni na korytarzach w straszliwy sposób wyzywali i szydzili ze swoich ofiar, biednych schorowanych kobiet. Traktowali je zupełnie jak wtedy. Jedyna różnica: teraz nie mogli bić.
przestaję się tym młodym, wykształconym dziwić. Rzeczywiście, dlaczego zwykła mafia miałaby być pod jakimś względem gorsza przez to, że nie mają tóg, mundurów czy służbowych emerytur? Przypominam sobie, jak np. redaktor Jachowicz po tym, gdy - według wszelkiego prawdopodobieństwa - esbecy spalili mu mieszkanie razem z żoną, powiedział, że tych ludzi boi się znacznie bardziej niż takich zwykłych gangsterów z Pruszkowa czy Wołomina, o których pisał przez całe życie. Skąd "młodzi wykształceni" mieliby wiedzieć, że z tym państwem prawa chodzi o coś trochę innego? I dlaczego niby mieliby wierzyć, że wiara w zainstalowanie czegoś takiego w rzeczywistości "postkomunistycznej" Polski  nie jest kompletną utopią? Czym ta dzisiejsza Polsza w warstwie mentalnej, prawnej i moralnej różni się od tej z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych w opisie Ziemkiewicza z "Polactwa"?
Lektorzy partyjni, jak należało się spodziewać, stanowić powinni komunistyczną śmietankę. Powinni nas, młodych dziennikarzy, starać się natchnąć swym ideologicznym zaangażowaniem, zaagitować, rozgrzać, toż za to im, do cholery, płacono i rozdawano talony na małe fiaty. Tymczasem na swych szkoleniach z kamiennymi twarzami, monotonnym, znudzonym głosem recytowali nam brednie z przeznaczonych do tego broszurek, a po południu, przy obowiązkowym gorzałkowaniu (barek ośrodka zaopatrzony był w wódki i piwa o klasę lepsze od asortymentu dostępnego w sklepach) usiłowali się z nami zbratać, udowadniając, że tak prywatnie, między nami, mają to wszystko głęboko w tyle, no ale, bądźmy poważni, przecież jest określona sytuacja międzynarodowa, są pewne określone uwarunkowania, no nie, Jałta, czterdzieści dywizji, no co niby zrobisz. Taki był sznyt ówczesnych komunistów. W prywatnych kontaktach demonstracyjnie klęli komunę, opowiadali, jacy to kretyni siedzą w KC i politbiurze, co ci idioci znowu wymyślili - dokładnie tak, jak towarzysz Jan Winnicki z serialu Barei „Alternatywy 4”, postać doskonale podpatrzona w rzeczywistości tych czasów.

Ale widziałem także komuchów nieco innych. Komuszków, powinienem był właściwie powiedzieć, bo chodzi o moich rówieśników. Nie było ich wielu - na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie. Przeważnie synowie komunistycznych generałów, pułkowników lub sekretarzy, choć nie było to regułą. Inteligentni, doceniający wagę wykształcenia, uczący się języków i tak cyniczni, że aż nie było po nich tego cynizmu znać, do tego stopnia uważali go za rzecz najzupełniej naturalną. Szykowali się robić kariery, żyć w luksusowych domach, jeździć dobrymi samochodami, bywać na Zachodzie, i w gruncie rzeczy nic ich w życiu więcej nie interesowało. Pytani o swoje członkostwo w ZSyPie czy innej powszechnie bojkotowanej organizacji potrafili odpowiedzieć z rozbrajającą szczerością: „przecież jak się w tym kraju nie da dupy, to się do niczego nie dojdzie”. Komuna ich potrzebowała i korzystała z ich gotowości chętnie, bynajmniej nie egzaminując ze szczerości deklarowanych przekonań. Czasy były takie, że kto „dawał dupy”, a jeszcze nie był przy tym ostatnim mułem, znał jakiś język obcy i miał pojęcie o czymkolwiek, szedł w górę jak rakieta. Oczywiście, śmieliśmy się z nich i otaczaliśmy towarzyskim ostracyzmem. Ale oni jakoś ten ostracyzm znosili, wliczając go w koszty wymarzonej kariery, i śmieli się z nas, przy nielicznych okazjach, kiedy do takich rozmów przychodziło, mówiąc, że my nigdy nic nie osiągniemy, a oni kiedyś będą tu rządzić.

I rzeczywiście, rządzą. Co i raz widzę te zapamiętane z młodości padalcowate twarze i rybie oczka na zdjęciach i na ekranie telewizora. Są prezesami państwowych mediów i spółek skarbu państwa, ministrami, obsadzają zarządy i rady nadzorcze, przekręcają miliony, a jeden zdołał nawet tak w sobie polactwo rozkochać, że dwukrotnie wygrał wybory prezydenckie. Żeby nie było nieporozumień: tego akurat w młodości osobiście nie znałem, i naprawdę tego nie żałuję.

Postawiłem pytanie i sam na nie odpowiem. Otóż różni się przynajmniej pod jednym zasadniczym względem i nie jest to bynajmniej różnica na lepsze. Jeśli wierzyć relacji Ziemkiewicza, wtedy na przyzwoitszych wydziałach na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie i taki pomysł na karierę i przyszłość niósł ze sobą przynajmniej jedno, średnio zresztą uciążliwe ryzyko: towarzyskiego ostracyzmu. Od końca lat osiemdziesiątych i to ryzyko zniknęło. Podejście do działalności politycznej, partyjnej czy pracy w administracji jako skrzyżowania prostytucji z walką mafijną stało się wśród młodych-wykształconych-z-wielkich-miast nieomal obowiązującym modelem. Każdy, kto ma nieco lepsze pojęcie, jak wyglądały młodzieżówki partyjne już w latach dziewięćdziesiątych, wie, że nie przesadzam.

W ten sposób wyrosło kilka pokoleń Kalibanów nauczonych ludzkiej mowy. Czekających z pyskiem w gnoju, z nogami w raju, aż nadejdzie nic w czarodziejskim płaszczu Prospera. I nadeszło, a jakże. Premier i marszałek Sejmu (że o prezydencie nie wspomnę), którzy całą swoją karierę podporządkowali projektowi a la Alfred Jarry, aby w ostatniej minucie meczu nędzne pozostałości państwa polskiego nie tyle zdemontować, co zmasakrować i uciec z łupem, są produktem najdoskonalszym i ostatecznym naszej powojennej historii.

Przypominijmy sobie raz jeszcze pokrótce wiadomości z tego roku. Gdzie kończy się Ubu z Ubicą, Żyronem, Bardiorem, Piłą i Kotysem, a zaczyna Tusk ze Schetyną, Komorowskim, Ostachowiczem, Arabskim, Nowakiem, Klichem, Rostowskim, Millerem, Sikorskim, Hall, Piterą i Kopacz? Czy Alfred Jarry powstydziłby się takich uczniów?
  • W rządowym samolocie, pomiędzy Smoleńskiem a Katyniem, w miejscu i czasie najbardziej dla Polaków symbolicznym, na skutek bądź błędów i zaniedbań, bądź świadomego działania tegoż rządu ginie Prezydent RP z Pierwszą Damą, ostatni Prezydent RP na uchodźstwie, najwyżsi dowódcy sił zbrojnych, tj. łącznie dziesięciu wojskowych w randze generała bądź admirała, biskupi polowi, kapelani i ordynariusze wszystkich wyznań, prezesi: Narodowego Banku Polskiego, Światowego Związku Żołnierzy AK, Polskiego Komitetu Olimpijskiego, stowarzyszenia Wspólnota Polska, Polskiej Fundacji Katyńskiej, Komitetu Katyńskiego, Federacji Rodzin Katyńskich, Naczelnej Rady Adwokackiej, szefowie: IPN, BBN i Kancelarii Prezydenta, troje wicemarszałków Sejmu i czternaścioro innych parlamentarzystów, wśród nich szefowie klubów, wiceprzewodniczący i wiceprezesi swoich partii, Rzecznik Praw Obywatelskich, kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, rektor UKSW, kanclerz i członkowie kapituły Orderu Virtuti Militari, pięciu sekretarzy i podsekretarzy stanu oraz jedna z największych legend Solidarności - aby ograniczyć się tylko do najważniejszych ofiar.
    [Dalej, pakujcie szlachtę do jamy...  Hrabia witebski... Wielki książę poznański... Książę Kurlandji oraz miast Rygi, Rewlu i Mitawy... Książę Podola... Margrabia Torunia, palatyn połocki... Wracam z Krakowa, gdzie widziałem, jak wynosili ciała więcej niż trzystu szlachty i pięciuset sędziów, których zabito.
  • Po tej rzezi nikt z urzędu odpowiedzialny lub współodpowiedzialny nie składa nawet dymisji, nie mówiąc już o strzeleniu sobie w łeb. Tzw. "śledztwo" zostaje całkowicie oddane najbardziej zdegenerowanym i skorumpowanym instytucjom rosyjskim; co więcej, przekazane z pominięciem istniejących pomiędzy Polską a Rosją umów. Jest prowadzone przez prokuratora, który z ramienia Putina nadzorował śledztwa w sprawach Politkowskiej, Chodorkowskiego i Litwinienki oraz ciało, które nawet w świetle prawa rosyjskiego jest de facto nielegalne. Przez dobre pół roku wrak nie zostaje zabezpieczony, a po pobojowisku walają się resztki zwłok bez żadnej reakcji ze strony polskiego rządu, który z zimną krwią okłamuje obywateli w  dosłownie każdej wiążącą się z katastrofą sprawie. Polscy ministrowie kłócą się ze sobą w mediach nawet co do kwestii, czy lot był cywilny, czy wojskowy, polski premier oskarża rodziny ofiar katastrofy, że chodzi im tylko o forsę, polski przedstawiciel przy nielegalnym ciele rosyjskim zajmuje się promowaniem własnej książki, minister spraw wewnętrznych wprost sugeruje, że film z rosyjskimi mundurowym demolującymi wrak samolotu jest fałszywką, minister zdrowia opowiada brednie o przekopaniu ziemi do głębokości metra i genetycznej identyfikacji każdego kawałka zwłok, doradca prezydenta oznajmia narodowi, że przyjaźń Putina jest najwyższą wartością, dla której należy poświęcić wszystko, szef Biura Ochrony Rządu kłóci się przez media z własnymi podwładnymi, czy którykolwiek z nich w momencie katastrofy był na lotnisku. Aby sprowadzić pamięć o tragedii do odpowiednich wymiarów, przed Pałacem Prezydenckim organizuje się happening dla młodzieży, którego głównymi atrakcjami są: krzyż z puszek piwa, sikanie na znicze i skandowanie "Pokaż cyce!". A oczkiem w głowie ludzi nowowybranego prezydenta zamiast pomnika dla poprzednika staje się pomnik dla poległych w najeździe na Polskę krasnoarmiejców, który bluźnierczo komponuje prawosławny krzyż z bolszewickimi bagnetami.
    [Zgromadźcie trzy miljony, upieczcie sto pięćdziesiąt wołów i baranów, tem bardziej, że i mnie się okroi... Poważna liczba psów w wełnianych pończochach wypada co rano na ulice; te hycle robią cuda!... Mości Ubu, Rosjanie atakują. - No więc co? Cóż ty chcesz żebym ja na to poradził? To nie ja im kazałem.]
  • Sekretarz najważniejszej organizacji wojskowej, do której należy Polska, porażony kompletną indolencją w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, zignorowaniem sugestii pomocy i wszystkich NATO-wskich norm bezpieczeństwa, wymuszoną przez polskich polityków kompromitacją naszego kontyngentu w Afganistanie, atakowaniem przez rząd najbardziej zasłużonych dla Sojuszu polskich generałów i błyskawicznie odradzającym się warszawsko-kremlowskim braterstwem broni ogłasza, że zdobywa się na bezprecedensowy krok i na zgromadzenie plenarne NATO w Polsce nie przyjedzie, potwierdzając tym samym, że Polska jest członkiem Sojuszu już tylko formalnie. Armia zostaje faktycznie pozbawiona zdolności bojowej. Już rok temu według oceny wtajemniczonych byłoby trudno wypełnić żołnierzami zdolnymi do walki jeden średniej wielkości stadion (ach, znowu ten futbol...). Przez jakiś czas po oficjalnym przejściu na zawodowstwo nie istnieją nawet nowe reguły naboru, dzięki czemu zaistniał ewenement na światową skalę: armia, która nie może przyjmować żołnierzy.  W ciągu ostatnich czternastu miesięcy mieliśmy  czterech dowódców Wojsk Lądowych, z których pierwszy odszedł, bo nie potrafił się pogodzić z zawinioną przez MON śmiercią jednego ze swoich najlepszych oficerów, drugi zginął w Smoleńsku,  trzeci był p.o. przez półtora miesiąca, a obecny - wstąpił do szkoły oficerskiej zaraz po inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację i był szefem sztabu 35 Pułku Desantowego podczas wprowadzania staniu wojennego. Szefem MON jest psychiatra, który do historii międzynarodowej wojskowości i psychiatrii przechodzi zdaniem: w 2013 roku Ghanzi stanie się kulturalną stolicą świata islamu. W ciągu kilku miesięcy po Smoleńsku wypowiedzenia z pracy składa około pięciu tysięcy zawodowych wojskowych. Polskie lotnictwo wojskowe przestaje de facto istnieć. Największym sukcesem MON w zakresie marynarki wojennej jest zwodowanie wybudowanego przez dziesięć lat - i kosztem miliarda dwustu milionów złotych - pustego kadłuba korwety i ogłoszenie, że z braku funduszy dalsze prace zostają wstrzymane.
    [Nie dam pieniędzy. A to ładna historja. Przedtem płacono mi, żebym szedł na wojnę, a teraz trzeba mi iść na wojnę na własny koszt... Ubolewania godne jest, że stan naszych fynansów nie pozwala mieć wehikułu na naszą miarę; z obawy bowiem aby nie ochwacić naszego bieguna, uczyniliśmy całą drogę pieszo, wlokąc naszego konia za uzdę. Ale, kiedy będziemy z powrotem w Polszcze, wyimaginujemy, przy pomocy naszej wiedzy fyzykalnej i przy pomocy naszych doradców, powóz wietrzny, zdolny przenieść całą armję.]
  • Polski rząd po odkryciu w Polsce dużych złóż gazu łupkowego i gigantycznym wzroście zainteresowania ze strony koncernów amerykańskich, po załamaniu się obrazu Rosji jako wiarygodnego dostawcy, przy lawinowo narastających wątpliwościach co do stanu rosyjskiej infrastruktury i zdolności do eksploatacji nowych złóż, pomimo obowiązywania starej umowy gazowej jeszcze przez dziesięć lat, pomimo ponoć ciągle postępującej budowy gazoportu, bez jakiegokolwiek sprawdzenia np. potencjału techniki zgazowywania węgla, entuzjastycznie podpisuje z Rosjanami umowę, która wiąże nas z Moskwą na kilka pokoleń. Umowa pozbawia nas nawet pakietu kontrolnego nad tranzytem i do tego stopnia łamie prawo europejskie, że KE usiłuje bronić polskich obywateli przez polskim rządem i rząd przez kilka miesięcy walczy o pozwolenie na pogwałcenie interesów własnego kraju. Wynegocjowane ceny gazu są wyższe niż dla całej UE, półtora raza wyższe niż dla Niemiec - żeby o Ukrainie czy Białorusi nie wspomnieć - i porównywalne jedynie z Kuwejtem. Rząd zakontraktowuje większą ilość gazu rocznie niż wynoszą potrzeby Polski i zobowiązuje się płacić całość kwoty niezależnie od faktycznej konsumpcji, faktycznie pozbawiając sensu poszukiwanie alternatywnych źródeł gazu i energii. Jednocześnie stawki, które Rosja zobowiązuje się płacić Polsce za tranzyt są niższe niż dla wszystkich sąsiednich krajów łącznie z Białorusią i Ukrainą, a Polska rezygnuje z przyznanych przez moskiewski sąd zaległych opłat tranzytowych za poprzednie lata. Następnego dnia po podpisaniu umowy okazuje się, że rozbieżność pomiędzy Warszawą a Kremlem co do dat jej obowiązywania przekracza dwadzieścia lat.
    [To prawda, Rosjanie. Ładnie teraz wyglądam. Gdybym jeszcze miał sposób wynieść się stąd; ale gdzie tam, jesteśmy na wyżynie i stanowimy cel dla wszystkich pocisków.]
  • Wśród ekonomistów toczy się interesująca dyskusja co do faktycznej wysokości długu publicznego Polski. Eksperci Instytutu Sobieskiego szacują go na co najmniej 200% PKB, natomiast eksperci NBP - na 220% PKB. Człowiek, którego Tusk wymieniał jako jednego ze swoich dwóch największych mentorów, uruchamia w centrum Warszawy zegar długu, plagiatując zresztą co najmniej kilka opozycyjnych stron internetowych. Profesor SGH udziela mediom wywiadu, w którym obszernie porównuje gospodarcze koncepcje Gierka, Leppera i Tuska i konstatuje, że dwaj pierwsi w porównaniu z ostatnim wykazywali nieporównywalnie więcej odpowiedzialności za Polskę. Dla przypomnienia: jedyny kompetentny ekonomista współpracował z tym rządem przez trzy miesiące na początku funkcjonowania, od 3 stycznia do 18 kwietnia 2008 i odszedł oszołomiony odkryciem, że politykę gospodarczą faktycznie kształtują ludzie w rodzaju Ostachowicza, Arabskiego, Nowaka i Grasia z ich sondażami i słupkami. Tusk odpowiada krytykom, że interesuje go wyłącznie tu i teraz, a swoim głównym celem w ramach naprawy finansów czyni gigantyczny skok na składki emerytalne Polaków. Teraz dowiadujemy się od profesor Staniszkis, że następny w kolejności jest system rent i ubezpieczeń. Działania te mogą zamknąć kilka milionów Polaków w ekonomicznym getcie, natomiast w żaden sposób  nie zapobiegają krótko- ani długoterminowym skutkom kryzysu, nie są poparte żadną głębszą wizją ekonomiczną, nie naprawiają struktury wydatków publicznych. W istocie rządy człowieka, który kiedyś reklamował walkę z klasą próżniaczą jako swój główny cel polityczny, który rozpoczynał rządy od obietnic jednego okienka i komisji Przyjazne Państwo doprowadziły do najbardziej surrealistycznego wzrostu biurokracji i administracji w Polsce. W tegorocznym raporcie Doing Business IFC i Banku Światowego Polska jest na 70 miejscu, za Kazachstanem (#59), Fiji (#62), Ghaną (#67), Białorusią (#68) i Namibią (#69 - początkowo podana przez m.in. redaktora Jankego za PAP informacja, że wyprzedziliśmy Namibię, jest błędna), żeby nie wspomnieć o Rumunii (#56), Bułgarii (#51), Armenii (#48), czy tym bardziej absolutnie nieosiągalnej dla nas Gruzji (#12 - tak jest, dwunaste). Założenie firmy - miejsce 113, przejrzystość podatków - miejsce 121, uzyskanie pozwolenia na budowę - miejsce  164. Przypomnę raz jeszcze: w żaden sposób nie ruszając tego molocha, w ciągu kilku miesięcy wypchnięto półtora miliona Polaków na fikcyjne samozatrudnienie. Ciekawe, w jaki sposób "samozatrudniony" pan Zenek ze Starachowic czy innych Gliwic miałby sobie poradzić z biurokratyczną machiną, w której samo założenie firmy oznacza przejście przez sześć procedur zajmujących średnio 32 dni? Jakie i na co będzie płacił składki? I co on później z tych składek będzie miał?
    [Dalej, panowie świntuchy fynansowe, przywóźcie tutaj wózek fynansowy... Po pierwsze, przejdziemy rozdział fynansów; dalej będziemy mówili o małym systemiku, którym wymyślił na to, aby sprowadzać pogodę i odwracać deszcz... Pierwszy finansista: Ależ to idjotyczne, ojcze Ubu. Drugi finansista: To niedorzeczne. Trzeci finansista: To się nie trzyma kupy. Ubu: Kpicie sobie ze mnie! Do jamy finansiści! (spuszczają finansistów do jamy)
I zaiste, wszystko to przestaje być idjotyczne, niedorzeczne i nietrzymające się kupy jeśli pamiętać, że istota liberalizmu zdaniem partii rządzącej i trzonu jej elektoratu to hasło: przy tym systemie, zrobię prędko majątek, wówczas pozabijam wszystkich i wyjadę.

Opis tego, co dzieje się na stadionie po ostatnim gwizdku w tak brawurowo rozstrzygniętym meczu pozostawimy znowu wieszczowi Jarry'emu:

Hu! hu! widzimy was znowu, panowie fynanse. Naprzód, nacierajcie dzielnie, pchając się do drzwi; skoro raz będziemy na dworze, wystarczy drapnąć. 

(...)

Ubu
Ha! sądzę, że wyrzekli się pościgu.
Ubica
Tak, Byczysław pojechał się koronować.
Ubu
Nie zazdroszczę mu jego korony.
Ubica
Masz wielką rację, Ubu


(znikają w oddali)

(...) 

Myrdol front! Z wiatrem kusz, od wiatru huź! Rozwiń żagle, zwiń żagle, ster w górę, ster w bok. Widzicie, że to dobrze idzie. Płyńcie w poprzek fali, wówczas będzie wybornie.


(...)


Ubu
Garson, przynieś nam coś do picia
(wszyscy sadowią się do picia)

Ubica
Och, co za rozkosz ujrzeć niebawem słodką Francję, naszych starych przyjaciół i zamek Mondragon!

Ubu
Ha! będziemy tam niebawem. Za chwilę przybywamy pod zamek Elsynoru.

Piła
Ja się czuję orzeźwiony myślą, że ujrzę swoją drogą Hiszpanję.

Kotys
Tak, i olśnimy krajanów opowiadaniem o naszych cudownych przygodach.

Ubu
Co to, to pewne. A ja dam się mianować mistrzem fynansów w Paryżu.

    Sunday, 3 October 2010

    Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie

    15 września 2010 J.P., wódz Ruchu Poparcia J. P. (będziemy - ot tak, dla przekory - nazywać go tutaj Arturem Ui albo polskim Władimirem Żyrinowskim) opublikował na swoim blogu wpis pt. "Choinka". Wpis składa się w całości z komiksu niejakiego R. Dąbrowskiego pt. - uwaga! - "Nieświęty Mikołaj, czyli ostateczne rozwiązanie".  Jakaś część blogosfery dowiedziała się o tym arcydziele za sprawą bloga Toyaha. Dla tych z Państwa, których ta wieść ominęła (a dlaczego?), krótkie streszczenie. Wrażliwszych przepraszam za to, co za chwilę nastąpi. Zaręczam, że - tak jak we wpisie nt. konferencji prasowej pułkownika Szeląga - ani trochę nie przesadzam i nie koloryzuję. Kto chce, może sprawdzić na własne ryzyko. Komiks, zaznaczam, pochodzi z tego roku.

    Jest Wigilia w roku 2014. W Pałacu Prezydenckim siedzą dwaj bliźniacy: jeden jest Prezydentem, drugi Naczelnikiem Państwa. Siedzą, obżerają się ciasteczkami, i  prowadzą radosną rozmową na temat rozkoszy "mlaskania", "chrapania", "bekania" i "pierdzenia". Tak właśnie - zdaniem rysownika i samego J.P. vel Artura Ui - musieli spędzać Wigilię bracia Kaczyńscy, kiedy jeszcze żył Lech.  W komiksie dotrwali do 2014 roku, zgnębiony naród pisze ukradkiem na lwach przed Pałacem "HWDP" i "HUJE", a oni śmieją się z ustami napchanymi ciasteczkami i wspominają, jak to cudem wychodzili ze wszelakich opresji.

    Najgorszą było "drugie powstanie warszawskie". Tu straszliwym bliźniakom na moment rzedną miny i zaczynają w bardzo komiczny sposób płakać i załamywać ręce. Widzimy w retrospekcji radosną młodzież, na moment wyzwoloną z lęku przed opresją, w koszulkach "Wolność Liberte" oraz "Kill PiZ". Wśród śmiechu, okrzyków "Śmierć świniom reżymu" i "Kaczyzm nie przejdzie" oraz śpiewów "Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój" i "Niech żyje powstanie!" , "Beatka Klempa" jest "gwałcona młotem pneumatycznym i żywcem spalona przed Syrenką", "Przemuś Gosiowski" zostaje "powieszony na jelitach", "Krzysio Putura" - "utopiony w sedesie w Łazienkach", a "Zbysiunio Zioberko" jest "wleczony przez całą Warszawę samochodem", "okładany kijami" i wreszcie "zrzucony nago z Pałacu Kultury". Ten ostatni akt nazywa się "Awangardowym hepeningiem rewolucyjnym" i dokonany jest przez "lewactwo z Krytyki Politycznej". Kolejne ofiary wrzeszczą bardzo groteskowo "NIEEE! Bulg, bulg, bulg..." oraz "AAAA!", a bliźniacy wspominając to wszystko, ryczą nieskładnie "Boże! Kwiat narodu!", "Chlip - zdziczenie kompletne" i raz jeszcze "Boże! Boże!". Beczka śmiechu po prostu.

    Jak się okazuje jednak, ten czyn nie przyniósł krajowi wymarzonej wolności. Powstanie zostaje stłumione przez krwiożerczych "gruzińskich komandosów", którzy dokonują masakry na Woli, oraz przez "gazdową falangę Goralenvolk", (widzimy tutaj religijną dzicz, szczerzącą straszliwe paszcze i wymachującą ciupagami) za sprawą których "krew liberałów spływa Alejami Jerozolimskimi", a na Czerskiej odbywają się "pogromy". Resztę krwiożerczy bracia "powywieszali na Marszałkowskiej". Nie ciesz się jednak, reakcjo, która właśnie klaszczesz na "Szczygłosia" czołgającego się po dywanie z kolejną miską ciasteczek w zębach. Oto po dachu skrada się już Rewolucyjny Nadczłowiek  z obłąkańczym uśmiechem i wrzuca przez okno do pokoju ładunek wybuchowy. Żarłoczni bliźniacy myślą, że to kolejna porcja ciasteczek, rzucają się łapczywie i giną przy akompaniamencie głośnego "ROZPIERDUT". Następnego dnia Rewolucyjny Nadczłowiek szczerzy się w tym samym obłąkańczym uśmiechu czytając w "Rzepiepospolitej" "TRAGEDIA! Prezydent i Naczelnik Państwa podstępnie zamordowani w zamachu!". Komiks kończy się podpisem "HAPPY END".




    Nie jest to zresztą jedyny komiks tego rysownika, który polski Władimir Żyrinowski umieścił na swoim blogu we wrześniu. Kilka dni wcześniej umieścił tamże "Finał trwania Papy Rydza", gdzie ten sam Rewolucyjny Nadczłowiek w towarzystwie Rewolucyjnej Nadkobiety (oboje cały czas szczerząc się jak wariaci) dokonują masakry w siedzibie "Radia Mapysk" wrzeszcząc "Z drogi, pachołki kleroligarchii". Widzimy kule eksplodujące z głośnym "DU DU DU" i "PLOK PLOK PLOK" w ciałach księży, zakonników, ochroniarzy i goszczących w studiu polityków. Ofiary wrzeszczą przezabawnie: "Maryjo - gdzie Ty?", "KHE", "ALA-rgh", "Umieram - księdza...", "No i dostałem za swoje", "E-ee...", podczas gdy rewolucyjny Nadczłowiek pędzi rycząc "Z DROGI!! - Mówię!" oraz "Przepraszam - JA DO BOSA! Ha, ha, ha..." (chodzi chyba o "BOSSA", ale nie oczekujmy za dużo od ulubionego rysownika komiksów Janusza Palikota - może zresztą bohater planuje jedynie zzuć obuwie?) i ładując kolejne serie na prawo i lewo.  Dociera wreszcie do studia, gdzie "Papa Rydz" siedzi jak zawsze otumaniając masy i ze spluwą w ręku informuje pomiot klerykalny, że jest na "czarnej liście" "Podziemnego Komitetu Rewolucyjnego". "Likwidacja znanego przedstawiciela bogatej burżuazji będzie tak zwaną akcją przykładową". Zakonnik usiłuje się pokracznie odpędzić od złego krzyżem, ale ten zostaje przez Rewolucyjnego Nadczłowieka heroicznie rozwalony serią z karabinu. Zaplutemu karłowi reakcji zostaje już tylko błaganie "może chcesz mieć swój program w moim radiu albo dwa?" i wtedy rewolucyjny Nadczłowiek łamie mu kark z rykiem "Próba przekupstwa?! Jak śmiesz - łajno!". "O Boże! Nie mogę się ruszyć" rzęzi "Papa Rydz". "To dobrze się składa" - odpowiada mu Rewolucyjny Nadczłowiek -  "bo pomyślałem sobie, że zastrzelić cię to za mało - zasłużyłeś na coś dłuższego.  W tym celu wziąłem butelkę kwasu solnego, rurkę i lejek. Dlaczego? Już wyjaśniam.  Otóż najpierw oblewamy same usta, żeby otworzył je grymas potwornego bólu [BULT BULT AA!] następnie w wypalony otwór gębowy wsuwamy rurkę aż do samego żołądka, jak przy gastroskopii, o tak [PSSS RGH... ARH...]  po czym przez lejek wlewamy kwas do rurki, którą spływa on bezpośrednio do żołądka i tam robi swoje, he he... [BUL BUL AEAA! MYAA... AE]  a my tymczasem opuszczamy strefę zajścia, by oszczędzić uszy i odwiedzić kolejnych na liście [AAARGH! AAAEE!]".





    To są treści, które Arturo Ui polskiej polityki umieścił na blogu przed Kongresem Ruchu Swojego Poparcia. Zresztą bezpośrednio po komiksami można było zgłosić swój akces do uczestnictwa w tymże kongresie. Kilka innych wybranych wpisów z tego samego miesiąca:

    6 września: "Trupem w Jasną Górę" - "Tak!!! Na Jasnej Górze, w sercu polskiego katolicyzmu! Lech Kaczyński, który - jak wszystko na to wskazuje – jest współodpowiedzialny za śmierć i katastrofę - zbezcześcił to święte miejsce."



    9 września: "Jarosław Kaczyński umiera. Chce się znaleźć tam gdzie jego brat – pod ziemią, w trumnie, obok ukochanego „tego drugiego”. W PiS-ie trwa dramatyczna walka o to kto będzie szefem. Różne grupy grają na Jarosławie jak na dudach, jak na instrumencie. Wydmuchując nim tego czy tamtą z partii, aby przejąć władzę po pogrzebie szefa.


    11 września: "Jarosław Kaczyński dąży do przelania krwi. Jeśli nie powstanie pomnik przed pałacem prezydenckim, a sam pałac nie przemieni się w coś w rodzaju mauzoleum, to będzie tak długo i konsekwentnie podnosił emocje, że wreszcie ktoś  nie wytrzyma. Trupy nie chcą odejść i zżerają żywych."

     18 września: "Jeszcze jeden pogrzeb Lecha" - "Lech Kaczyński umiera jeszcze raz! Tym razem w pamięci Polaków. Nigdy raz się nie umiera i nigdy tak jak myśli ten co kona."

     29 września: "Napiwszy się do syta krwi własnego brata - przez wszystkie minione miesiące kampanii prezydenckiej i w okresie po kampanii - wampir Jarosław Kaczyński pojechał w ostatni poniedziałek do Wilkowa na Lubelszczyźnie, aby dalej opijać się ludzkim nieszczęściem i płaczem."


    A może zabawimy się w przypominanie wcześniejszych  wypowiedzi w rodzaju tych o "zastrzeleniu  Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszeniu i wystawieniu skóry na sprzedaż w Europie" albo  o tym, że obecny rok będzie "naprawdę dobry", jeśli przed jego końcem i  Jarosław Kaczyński będzie "rozmawiał z siłami ostateczności"? Zwłaszcza ten ostatni (wpis z 14 sierpnia, pod tytułem - uwaga! - "Nadzieja") - był zupełnie wprost i pozbawiony ogródek.

    Ale te komiksy stanowią nową jakość chyba nawet na tle tych wszystkich cytatów. I pozbawiają je wszelkich niejednoznaczności,  jeśli o jakichś dwuznacznościach można było w ogóle wcześniej mówić. W związku z tym zaciekawiło mnie: co o nich sądzą intelektualiści, tytani sztuki i pióra popierający Artura Ui? Rzecz jasna, nie zaliczam do nich Dominika Tarasa, Kuby Wojewódzkiego, Kory Jackowskiej z partnerem, Henryki Krzywonos, Manueli Gretkowskiej czy nawet Kazimierza Kutza. Mnie chodziło o tych z najwyższej półki.

    Co o nich powiedziałaby noblistka, autorka wiersza "Nienawiść", która ponoć Palikotowi wysłała "okrężną drogą" SMS-a "Uwielbiam Pana"?

    Co powiedziałby pisarz Eustachy Rylski, który zasłynął wyznaniem, że Arturo Ui mówi publicznie to, co pisarz Rylski myśli? (lecz najwyraźniej sam wypowiedzieć nie jest w stanie - osobliwe wyznanie jak na zawodowego pisarza)


    Co powiedziałby filozof Cezary Wodziński, który na Kongres Poparcia Polskiego Żyrinowskiego specjalnie napisał książkę "Kapłana błaznem"?

    Co powiedzieliby Mariusz Treliński, Janusz Głowacki i Józef Hen, których poparciem polski Arturo Ui również się publicznie chwalił?

    Otóż, proszę Państwa, los mi sprzyjał. Jeden ze specjalnych gości Kongresu jest bowiem (pół)-blogerem salonu24. Jest nim Andrzej Celiński, były minister kultury RP, człowiek niezwykle czuły na punkcie chamstwa - przynajmniej tego skierowanego pod własnym adresem, prawdziwego czy urojonego. Oto niepełna lista pochwał, które minister kultury pod adresem Artura Ui wygłosił:


    ...skądinąd świetny...


    ...Co z odświerzaniem? [sic] Tylko Palikot z jego pieniędzmi? Akurat on wspaniały, nie musi, nie dla prywaty.

    ...jest otwarty, nienadęty, komunikatywny, zadowolony ze swojego życia, oczytany. Trochę paw i egocentryk. Lubi siebie trochę ponad miarę, ale to, co w nim fajne przeważa zdecydowanie jego śmiesznostki. I najważniejsze - on nie jest przyklejony do tej lub innej politycznej siuchty, stać go na odmienność i to wcale nie tylko w materialnym wymiarze. Jest człowiekiem wolnym. Tak, jak ja, więc dlaczego miałbym go nie lubić?

    ...Powiedzieć, że Palikot jest niegłupi, to nie jest najmądrzejsza opinia o nim. On naprawdę mnóstwo czyta, to nie jest poza ale rzeczywistość. Jest licencjonowanym filozofem, ma prawdziwe zainteresowania, zgłębia sens istnienia. Nie wiedzę w polityce tłumu konkurentów dla niego, jak idzie o intelektualne zainteresowania.


    ...Ja lubię patrzeć na Palikota, tak jak na: Frasyniuka, Mazowieckiego, Osiatyńskiego (Jerzego, oczywiście). Ponieważ nie jestem, w tej dziedzinie, nowoczesny ani nazbyt lewicowy, nieczęsto jakiś mężczyzna fizycznie mi się podoba. On akurat mi się podoba. Po raz pierwszy go dostrzegłem, pośród innych ludzi, właśnie ze względu na te jego cechę.

    ...Palikot pokazuje, oświetla, nagłaśnia pewne polskie problemy, które uznaje za istotne i wokół których pragnie wywołać publiczna debatę. Te problemy i ja uznaję za ważne dla naszej przyszłości.


    ...On może trochę powietrza wpuścić w tę zatęchłą, paździerzowatą polską politykę.

    ...On chce rozwalić ten mur, którym establishmentowi politycy szczelnie się otoczyli. W tym mu kibicuję. A może i coś wiecej niż kibicuję. 



    Ma się rozumieć, po lekturze bloga polskiego Żyrinowskiego wszystkie te wypowiedzi nabrały dla mnie dosyć osobliwego znaczenia. Uznałem, że najlepiej będzie napisać wprost. Podałem linki do obu komiksów byłemu ministrowi kultury RP i zapytałem, co o umieszczeniu ich na blogu Artura Ui sądzi. Zapytałem go też o najsłynniejsze wyczyny innych gości Kongresowej - w szczególności Dominika Tarasa i Kuby Wojewódzkiego. A także o dystrybucji w Sali Kongresowej "Faktów i Mitów". I odpowiedź na te dodatkowe pytania okazała się znacznie łatwiejsza niż na pytanie o komiksy.


    Najprościej było z Wojewódzkim. Były minister kultury RP odpowiedział, że "ceni i szanuje" faceta, który zasłynął wspólnym z Markiem Raczkowskim wsadzeniem flagi polskiej w psie odchody. Prosto i jasno.


    W sprawie "Faktów i Mitów" poseł błysnął już kreatywnością - zasugerował, że dystrybuowano je bez wiedzy i zgody gospodarza. Być może w takim razie i te komiksy Arturowi Ui bez jego wiedzy i zgody na blog wrzucono.


    W sprawie Dominika Tarasa zaczęły się zawijasy: były minister kultury najpierw twierdził, że go "nie zna", ale póżniej jednak przypomniał sobie, że był taki jeden w Kongresowej i że "nic do niego nie ma". "Myślę, że dobrze zrobił odsłaniając to, co dla mnie było prymitywną i zawstydzającą hucpą, na Krakowskim Przedmieściu, pod tzw. krzyżem". Do tej pory słyszeliśmy o "tzw. obrońcach krzyża", ale na pisanie o "tzw. krzyżu" nie zdobyły się chyba nawet ani GW, ani gazety PRL. Konsekwentnie należy chyba więc pisać o "tzw. obrońcach tzw. krzyża".

    Ale dopiero wydostanie z blogera Celińskiego oceny dokonań blogera Palikota z tymi dwoma komiksami na czele okazało się prawdziwym polowaniem na węgorza. Najpierw usłyszałem:

    "Nie czytałem blogu Palikota, a i teraz nie mam czsau go otworzyć. "

    Później:

    "Oczywoiście, w końcu, wejde na te strony. Szczerze - pracuję teraz nad książką, takim akordem na zakończenie, i każda chwila poświęcona czemu innemu jest bolesna."

    (co jednak nie przeszkodziło mu wpisać tego samego dnia kilkudziesięciu komentarzy na własnym blogu)

    W międzyczasie zdążył odpowiedzieć innemu komentatorowi, ze w wypowiedziach Palikota budzenia nienawiści nie widzi.

    I dopiero kiedy wreszcie opisałem  pokrótce zawartość tych komiksów, a zniecierpliwiona Voit (rozmówczyni posła Celińskiego i współgospodarz bloga) odpowiedziała mi, że jej zdaniem i i Palikot, i Taras, i Wojewódzki przekroczyli niektórymi działaniami "cienką granicę między chamstwem a polemiką", były minister kultury RP otwarcie zaprotestował.


    "Nie przekroczyli. Nie ma adresów do bliskich. To najważniejsze. Nie ma chamstwa, to też istotne."


    I po takim wyjaśnieniu daruję sobie już pisanie listów z pytaniami do Szymborskiej, Rylskiego, Wodzińskiego, Głowackiego, Hena, Krzywonos i Teatru Ósmego Dnia.

    PS. Tradycyjne polecanki z "Naszego Dziennika". Dziś, aby pozostać w temacie: wywiad z weekendowego wydania z profesorem Legutką. A także wywiad o pracy księży na Sycylii.

    Sunday, 26 September 2010

    Taki zamach, jaki prezydent

    Niejakie poruszenie w sieci wywołała informacja, że wracając z Charkowa prezydent Komorowski powiedział na pokładzie samolotu dziennikarzom:


    Nie znam żadnego niegodnego słowa, które wypowiedziałem pod adresem mojego poprzednika [sic! - czepiec]. To, co robi pan Jarosław Kaczyński, to błąd. On po prostu uniemożliwia współpracę w sprawach istotnych dla państwa, przy powoływaniu się na niewypowiedziane opinie o Lechu Kaczyńskim. (…) Słowa, którymi szermuje pan Jarosław Kaczyński, odnoszące się do słynnego, na szczęście nieudanego, zamachu na polskiego prezydenta w Gruzji, były podyktowane troską o pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i były adresowane jako zarzut – ale do prezydenta Gruzji.

    Wot zagwozdka.

    Jak już zwrócili uwagę portal wpolityce.pl (za którym cytuję) czy Jacek Korabita Kowalski, trudno byłoby zrozumieć, po co teraz uzasadniać w ten sposób cytat, który - jak cały czas się nam przypomina - brzmiał "jaka wizyta, taki zamach", a nie "jaki prezydent, taki zamach". Pamiętam, z jakim świętym oburzeniem unosiła się na ten temat chociażby redaktor Wielowieyska z GW w artykule "Jacy polemiści, taki cytat". Ponoć i redaktor Leski na salonie24 wielokrotnie pienił się na ten temat pod rozmaitymi wpisami, ale nie jestem szczególnie zainteresowany brodzeniem w jego komentarzach - jak ktoś ma link, może wrzucić pod spodem. I istotnie, słowa o "wizycie", a nie o "prezydencie" padają we fragmencie nagrania z "Sygnałów dnia", które można usłyszeć chociażby na YouTube, oraz we wszystkich relacjach nt. tamtej audycji. Jarosław Kaczyński już wcześniej cytował to zdanie w postaci "jaka wizyta, taki zamach", a w wywiadzie dla "Rz" w ogóle go nie cytował; powiedział jedynie
    Nie wydaję sądów co do śledztw i kwestii podlegających wymiarowi sprawiedliwości, mówię o odpowiedzialności moralnej. (...) Dlaczego Komorowski, który po incydencie w Gruzji drwił, bił w respekt wobec prezydenta i zachęcał do dalszych działań, ma nie odpowiadać?

    Dlaczego więc teraz, skrobią się w głowie komentatorzy, Drogi Bronisław II znienacka postanowił ogłosić, że chciał skrytykować nie jedynie organizację wizyty (zresztą w formie, która tak czy siak była skandaliczna i tu czy ówdzie na Zachodzie mogłaby zakończyć karierę tak wysoko postawionego polityka), ale jednak bezpośrednio obrazić prezydenta - tylko że nie miał być to Lech Kaczyński, a wciąż żyjący prezydent państwa, które do niedawno miało z Polską najlepsze możliwe stosunki?

    Otóż owi komentatorzy nie zdają sobie sprawy, że umiłowany Pierwszy Sołtys (copyright by red. Piotr Semka) mówi dokładnie to samo od dawna i wcale słów o "prezydencie" się nie wypiera. Oto stosowne fragmenty wywiadu, który redaktor Olejnik przeprowadziła z (wtedy) marszałkiem Komorowskim trzeciego lutego, na ponad dwa miesiące przed Smoleńskiem - dokładnie wtedy, kiedy Putin zapraszał Tuska do Katynia [cytuję za stroną Radia Zet i nie poprawiam - literówki są ich]:

    Monika Olejnik: Czy nie żałuje pan swoich słów, kiedy pan powiedział o prezydenckim Kaczyńskim - taki zamach, jaki prezydent.
    Bronisław Komorowski: Ja to powiedziałem o prezydencie Gruzji, chciałem zwrócić uwagę, o prezydenckie Gruzji, bo to...
    Monika Olejnik: A, o prezydencie Gruzji, nie o Lechu Kaczyńskim, tak?
    Bronisław Komorowski: No oczywiście, że tak. (...)
    Monika Olejnik: Musimy jeszcze wyjaśnić tę sprawę zamachu, bo to jest strasznie ważne, wtedy jak pan powiedział, że „taki zamach, jak i prezydent” to brzmiało tak, że prezydent słaby, więc zamach był słaby. Teraz pan mówi, że chodziło panu o prezydenta Gruzji...
    Bronisław Komorowski: Ale oczywiście, to były słowa...
    Monika Olejnik: ... to znaczy, że gdyby to był mocny prezydent to by lepszy zamach przygotował?

    Nie mam pojęcia, dlaczego po Smoleńsku nie odgrzebano tej rozmowy (o ile wiem) i nie zaczęto przy niej dłubać. Bo powyższy fragment jest co najmniej z kilku powodów zdumiewający.

    Po pierwsze: redaktor Olejnik, Dziennikarz Roku 1998, w rozmowie z samym  Komorowskim dwukrotnie cytuje  zdanie "taki zamach, jaki prezydent". Jest to wypowiedź zupełnie inna niż "jaka wizyta, taki zamach" - oprócz zmiany "wizyty" na "prezydenta", nie zgadza się nawet porządek słów. Nie ma mowy o przejęzyczeniu asa dziennikarstwa salonowego, ponieważ dwukrotnie cytuje dokładnie to samo, wraca do tego zdania, podkreśla że jest strasznie ważne i domaga się egzegezy.

    Czy oprócz wypowiedzi Bronisława Komorowskiego dla "Sygnałów dnia" istnieje jakaś inna, która zawiera zdanie "taki zamach, jaki prezydent"?

    Wydaje się to wcale prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że Drogi Bronisław II ma niejaką tendencję do powtarzania w kółko tych samych albo podobnie brzmiących zdań. Najłagodniej mówiąc, nie jest człowiekiem, któremu wymyślanie nowych sformułowań czy uzasadnień przychodziłoby z łatwością. Tu i ówdzie, jako źródło "jaka wizyta, taki zamach" widzę nie "Sygnały dnia" w jedynce, ale Radio Wrocław. Ktoś ma nagranie obu tych wypowiedzi dla porównania? Czy w listopadzie 2009 Bronisław Komorowski prezentował swoje światłe myśli nt. gruzińskiej wizyty gdzieś jeszcze?

    Natomiast jeżeli zdanie "taki zamach, jaki prezydent" nigdy nie padło,  za (celowe?) dwukrotne zdezinformowanie opinii publicznej co do faktycznego kształtu tej wypowiedzi odpowiada Monika Olejnik z samym Bronisławem Komorowskim, który ani razu nie przeczy, że to powiedział - uzasadnia natomiast dwukrotnie, tak samo jak teraz, że chodziło mu o prezydenta Saakaszwilego. Oznacza to, że za cytat w takiej właśnie postaci tak czy siak bierze na siebie pełną odpowiedzialność.

    Czy po tamtym wywiadzie biuro prasowe ówczesnego marszałka, Radio Zet albo ktokolwiek inny opublikowały jakieś sprostowanie?



    Ale jest w tym wszystkim jeszcze jeden aspekt i on fascynuje mnie bodaj najbardziej.

    Otóż jeżeli 3 lutego 2010 1) redaktor Olejnik zarzuciła Bronisławowi Komorowskiemu, że powiedział "taki zamach, jaki prezydent", a 2) największa chluba Budy Ruskiej odrzekła na to "ja to mówiłem o prezydencie Gruzji", to - jak dziennikarka zupełnie słusznie zauważyła - język polski dopuszcza tylko jedną interpretację takiej wymiany zdań.


    Otóż na ponad dwa miesiące przed katastrofą smoleńską Bronisław Komorowski wypowiedział zdanie, z którego logicznie wynika, że miarą klasy przywódcy obcego państwa jest zdolność do skutecznego zorganizowania zamachu na Lecha Kaczyńskiego. 


    Co więcej, obecnie wrócił do tej myśli tłumacząc dziennikarzom, dlaczego Jarosław Kaczyński nie powinien czuć się na niego obrażony.




    PS. Zapowiadałem stałe polecanki z "Naszego Dziennika". Dzisiaj informacje o przypisaniu przez polski kontrwywiad katyńskiej wizycie prezydenta Kaczyńskiego wyższego stopień zagrożenia niż o trzy dni wcześniejszej wizycie prezydenta Tuska - w związku z rozpoznaniem "zagrożenia inwigilacją rosyjskich służb specjalnych" oraz o śmierci Jana Klusika, byłego działacza podziemia i obrońcy krzyża, kopniętego na Krakowskim Przedmieściu przez chuligana w klatkę piersiową.
    Tym razem jednak chciałbym również dorzucić polecankę z bloga Toyaha. Wiem, że wielu ciągle go czyta, ale chyba nie tak dużo osób jak powinno - w końcu to nieprzypadkowo bloger roku 2009. Dzisiaj duży hit - rozmowa z człowiekiem, który miał wątpliwą przyjemność obserwować bezpośrednio, jak naprawdę była prowadzona kampania Jarosława Kaczyńskiego.

    Friday, 24 September 2010

    Podróż w głąb pułkownika Szeląga

    Inspiracja pochodzi  z blogu Fana Bieszczad oraz z klasycznej satyry "Guardiana" nt. zdolności oratorskich Obamy w kłopotliwych sytuacjach.



    Redaktor Piechal: Tomasz Piechal, program pierwszy, Telewizja Polska. Ja mam pytanie, czy rozbijanie szczątków samolotu na miejscu katastrofy jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [facet z lewej strony stołu podskakuje i patrzy zaalarmowany w stronę pytającego] Czy rozcinanie tychże szczątków piłami tarczowymi [trzej faceci w mundurach tężeją coraz bardziej] jest niszczeniem dowodów, czy też nie?
    Oraz czy wycinanie drzew, o które również zahaczył samolot [prokurator Parulski rzuca redaktorowi Piechalowi długie i przeciągłe spojrzenie] jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [cały zespół mundurowych kręci młynki palcami, rusza rękami i zaplata dłonie] Jeżeli tak, to jakie kroki ma zamiar podjąć prokuratura w tym względzie? Dziękuję.


    [Facet z lewej strony stołu wbija wzrok w prokuratorów. Prokurator Parulski gładzi podbródek i patrzy na pułkownika Szeląga]



    Pułkownik Szeląg: [wzrok utkwiony w starannie przeszukiwanych papierach]

    ("Serdeczne dzięki, Krzysiu. Czemu zawsze ja? I kim jest do cholery ten Piechal? Co ja mam mu teraz odpowiedzieć? Dlaczego zawsze stawia się nas w takiej sytuacji?")

    Proszę państwa, zadał pan pytania wprost.

    ("Przynajmniej powiedziałem mu, że jest bezczelny. Ale co dalej?")

    Dla mnie jasne, że odnoszą się do materiału [pierwsze nieśmiałe spojrzenie znad dokumentów] który został wyem... wyemitowany przez pańską telewizję, przez TVP1 ... [spojrzenie w górę, w kierunku niebios, błysk białek znad okularów]... we wtorek

    ("Super, błysnąłem znajomością programu telewizyjnego. Ale co dalej? Mam powiedzieć, co o "Misji specjalnej" myślę? To chyba akurat teraz dosyć głupi pomysł. W takim razie...")

    zadał pan pytanie które! które...

    ("Które CO?!")

    eee... [przeciągłe i pełne namysłu spojrzenie pod kątem w podłogę] trudno odpowiedzieć, jak je traktować czy zadał pan pytanie konkretne czy też zadał pan pytanie abstrakcyjne [nerwowe spojrzenie w stronę Parulskiego]

    ("Brzmi dobrze, logicznie, naukowo, jednocześnie po żołniersku. Klasyfikacja, typologia, dedukcja, od abstrakcji do konkretu i z powrotem.  Masz jakiś lepszy pomysł, jak jesteś taki mądry?")

    związane z prowadzeniem jakiegokolwiek śledztwa, postępowania karnego

    ("JAKIEGOKOLWIEK śledztwa? Trochę chyba przesadziłem z tą abstrakcją, przecież wiem, co mi odpowie. Wróć.") 

    zarówno brak wiedzy nawet jeżeli pan by skon... skon... skonkretyzował czyli że chodzi panu konkretnie o to zdarzenie

    ("Dobra, konkretnie złapałem  byka za przysłowiowe rogi.")

    to - wbrew pozorom! ... wbrew pozorom...

    ("Wbrew tym cholernym pozorom. Wbrew wszystkim waszym pozorom. Zabierzcie mnie stąd!") 

    odpowiedź wcale nie musi być prosta i jednoznaczna

    ("Moja na pewno nie będzie") 

    bo oczywiście najbardziej logiczna i prosta odpowiedź jest...

    ("Jezus, czy ja naprawdę chcę się w tą najbardziej logiczną odpowiedź pakować? Ale przynajmniej zyskam na czasie. Spróbujmy.")


    ...jakakolwiek ingerencja w fizyczną substancję takiego materiału dowodowego jak wrak, szczątki samolotu [krótkie spojrzenie w dół, ale mówca nabiera odwagi] oczywiście można ją uznać za [pułkownik Szeląg lekko się unosi] co najmniej utrudniającą albo negatywnie wpływającą na dalszy proces badań nad tym dowodem rzeczowym.
    [powyższe powiedziane wyjątkowo płynnie, głosem wykładowcy prawa tłumaczącego kwestię, która powinna być oczywista dla laika, o studencie pierwszego roku nie mówiąc]

    ("Matko, ja to ostatnie zdanie naprawdę powiedziałem? Autopilot mi się włączył? Jak ja teraz z tego wybrnę?")

    tyle tylko że... yyy... odpowiedź tylko w tym zakresie... uhm... byłaby o tyle... [wdech] niepełna... że [trzy sekundy ciszy, głęboki oddech]

    ("No WAL! Powiedz coś! Cokolwiek!") 

    trzeba pod uwagę brać [Z OGROMNYM NACISKIEM] szereg innych okoliczności

    ("Dobre, z tym szeregiem okoliczności udało mi się. Dlaczego nie wpadłem na to od początku?") 

    i stąd zawahanie w moim głosie

     ("Też dobre, to sprawia wrażenie szczerości.")

    bowiem ja wypowiadam się o kwestii którą...

    ("Zaraz. O kwestii którą CO? Zacznijmy od początku. O czym mówiłem  półtorej minuty temu? Coś o materiale wyemitowanym we wtorek?")  

    ja obejrzałem ten materiał [palec wbija zjeżdżające okulary w nasadę nosa, wdech] natomiast [odchrząknięcie] mam w głowie zakodowane szereg okoliczności,

    ("Znowu 'szereg okoliczności'? 'Zakodowane w głowie'? A jak się bałwan jeden spyta, przez kogo niby 'zakodowane'? Żebym tylko nie przedobrzył.")  

    które mogły wpływać na taki, a nie inny sposób postępowania, ale nie posiadam wiedzy na temat tego, czy osoby, które decydowały o takich zdarzeniach, kierowały się tymi przesłankami [głęboki oddech, rozpaczliwe spojrzenie znad okularów dookoła sali] być może to zawiłe, ale ja mam nadzieję, że... że... wwwffff... że w miarę czytelne.

    ("Tak, czytelne jak cholera. To chyba wyszło na insynuacje pod adresem chłopców z Moskwy. Da się to jakoś zresetować?")

    Proszę państwa, [z nową werwą] każdy z nas jest w stanie sobie szereg okoliczności faktycznych, praktycznych i pragmatycznych

    ("Czy ta fachowa wiedza i terminologia robią jeszcze na nich wrażenie?  I czy ja gdzieś nie mówiłem już o 'szeregu okoliczności'?") 

    które być może - ale ja tego nie wiem! - kierowały [przełknięcie śliny] albo  kierują w przypadku... innych zdarzeń... [głęboki wdech] eee... osobami decydującymi o takim psp... postępowaniu z dowodami rzeczowymi...

    ("Świetnie, panie Szeląg. Rób dalej publiczną psychoanalizę towarzystwu z Łubianki. Zajedziesz daleko.") 

    może to być sytuacja taka że [zawieszenie głosu]

    ("Ględzę od dwóch minut i poza 'najbardziej logiczną i prostą odpowiedzią' nie wymyśliłem nic. Trzeba im coś rzucić. Cokolwiek")   

    trzeba było pociąć ok... określony element na fragmenty mniejsze po to żeby je przetransportować na... płytę lotniska  gdzie... ma być odtworzony w obrysie samolotu

    ("Jezus, co ja p*****ę?! Zmasakrowali wrak, żeby go lepiej odtworzyć?!  Zabierzcie mnie stąd!") 

    jak powiem, nie chcę się wypowiadać na ten temat, bo nie wiem, co kierowało osobami, które o tym decydowały... yyyy....

    ("Czy ja znowu powiedziałem, że nie wiem, co Putin ma w głowie?") 

    logiczna odpowiedź jest, że oczywiście powinno postępować w ten sposób, że jakby... w jak najmniejszym stopniu ingerować w tę strukturę fizyczną ...

    ("Matko, znowu ta 'logiczna odpowiedź'?! PO CO JA TO MÓWIĘ? Beze mnie tego nie wiedzą?!")

    no niemniej trzeba mieć też na uwadze to, że... eeeeeyyyyyyyy [wyjątkowo długie]... jeżeli czyniły to odpowiednie organy - odpowiednie organy! -

    ("Odpowiednie organy. Mam nadzieję, że przynajmniej to zauważą.") 

    przygotowane do tego, to kwestia ustalenia że... [gorączkowe spojrzenie pod stół] to z takiej, a nie innej przyczyny... że robiły dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie... albo też pewne cechy fizyczne materiału wskazują, że jest to działanie celowe dokonane po katastrofie... [głęboki wdech]...

    ("Odpowiednie organy robią wszystko celowo, z takiej, a nie innej przyczyny, dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie, przed katastrofą i po katastrofie. Co mogę powiedzieć, żeby wkopać się jeszcze bardziej?") 

    mogą... yyyyy.... spowodować to, że opinia wydana na tej podstawie będzie jasna i pełna.

    ("Jasna, pełna i z pianą na dwa palce. Zabierzcie mnie stąd!") 

    [TVN24 przerywa transmisję.


    Prezenter mówi o szczątkach ofiar, które mogą znajdować się jeszcze w Smoleńsku i niezabezpieczeniu wraku. "Będziemy oczywiście jeszcze wracać do tych informacji i ustaleń, które pojawiły się na tej konferencji prasowej".]



    PS. Zgodnie z niedawną obietnicą i teraz  kończę wpis linkiem do aktualnej polecanki w "Naszym Dzienniku". Dzisiaj: wywiad z Piotrem Naimskim nt. umowy gazowej z pytaniem: "czy Tusk prosił Merkel o pomoc" oraz wczorajszy artykuł nt. łupkowej ofensywy w Polsce.

    Saturday, 18 September 2010

    A więc tego się boicie, ptaszyny?

    Wiele działo się w ostatnich dniach - od krzyża do Zakajewa - ale podzielam opinię z piątkowego wpisu Aleksandra Ściosa, że wszystko to są rzeczy drugorzędne w porównaniu z umową gazową. Nic tak bardzo jak ona nie zadecyduje o suwerenności Polski, obecnej i przyszłej.
    I właśnie dlatego wrócę do artykułu sprzed tygodnia, w którym jedna rzecz osobliwie przykuła moją uwagę. Rozpocznijmy od przypomnienia faktów, które - mam nadzieję - w opozycyjnej blogosferze są już powszechnie znane:

    Lech Kaczyński od początku interesował się umową gazową. Powołał w tym celu także Zespół ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP. Eksperci w nim zasiadający przedstawili mu raport, który miał dać prezydentowi argumenty w rozmowach z rządem na temat kształtu kontraktu gazowego czy też w podnoszeniu kwestii gazowych na forum instytucji unijnych.
    Dokument przekazany Lechowi Kaczyńskiemu, znany jako raport Naimskiego, był miażdżący dla rządu PO - PSL. 26 marca br. w Belwederze odbyło się spotkanie ekspertów poświęcone kwestiom gazowym, które wywołało olbrzymie oburzenie rządu. Główny wniosek płynący z przedstawionego wówczas raportu był bowiem taki, iż nieprawdą są słowa wiceministra Waldemara Pawlaka, jakoby poza Gazpromem Polska nie miała alternatywy dla dostaw gazu. - Mój raport prezydent Kaczyński odebrał jako bicie na alarm - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Piotr Naimski, były wiceminister gospodarki i członek Zespołu ds. Bezpieczeństwa Energetycznego. - W dalszym ciągu ta kwestia dostaw gazu jest niezałatwiona i grozi nam, że zakończy się w sposób bardzo dla nas niekorzystny - dodaje. Takiego samego zdania jest Janusz Kowalski, także członek prezydenckiego zespołu.
    Raport Naimskiego jasno mówi, że w rozmowach gazowych z Rosją przegrywamy na wszystkich siedmiu płaszczyznach negocjacji. Polska zgodziła się np. na osłabienie swojej pozycji w organach zarządzających polsko-rosyjską spółką EuRoPol Gaz. Wielką porażką było też dobrowolne zrzeczenie się przez EuRoPol Gaz egzekucji od Gazpromu roszczeń za tranzyt gazu w 2006 roku, w wysokości 25 mln dolarów, które rosyjskiej spółce nakazał zapłacić moskiewski sąd arbitrażowy (faktyczne długi Gazpromu były kilka razy wyższe). W konsekwencji tego straciliśmy także możliwość ubiegania się o wypłacenie przez Gazprom kolejnych, większych już roszczeń, tym razem za lata 2007-2009. Polscy akcjonariusze zgodzili się także na drastyczne obniżenie zysku netto spółki EuRoPol Gaz do 21 mln zł i przez to podatku płaconego do budżetu. Ale przede wszystkim Gazprom utrzymał także pozycję monopolisty w dostawach dla PGNiG aż do 2037 roku. Naimski podkreślał w swoim raporcie, że wyszliśmy naprzeciw strategicznym, długofalowym interesom Gazpromu, nie zabezpieczając interesu naszego państwa.Największy paradoks polega na tym, że to Komisja Europejska występuje w naszym interesie, a nie rząd, który odpowiada za ten stan rzeczy. - Nasz rząd występuje nie wiadomo w czyim interesie, ale na pewno nie w polskim - zaznacza Piotr Naimski. Dodaje, że prezydent Kaczyński prowadził korespondencję w tej sprawie z rządem, jednak bez rezultatu. - Tak więc stanowisko prezydenta było doskonale znane rządowi - mówi. Prezydent nie miał formalnych możliwości zablokowania tych szalenie niekorzystnych dla Polski umów z Gazpromem, bo "umowa jamalska jest umową rządową i to rząd jest w tym przypadku organem decydującym". Co prawda była swego czasu rozważana kwestia, czy - z racji tego, iż jest to umowa międzynarodowa - nie powinna ona podlegać ratyfikacji w Sejmie. Gdyby tak się stało, byłaby to ustawa ratyfikacyjna i podpisać musiałby ją prezydent. Jednak większość ekspertów rządowych stwierdziła, że ta umowa nie kwalifikuje się do trybu ratyfikacji sejmowej. - Tak więc decyzją tą głos decydujący to jest głos rządu i spółki, która kontrakt podpisuje - zaznacza Naimski.
    Mimo to po zapoznaniu się z raportem Lech Kaczyński zastanawiał się nad prawnymi możliwościami zablokowania umów z Gazpromem. Działania te przerwała jednak jego dramatyczna śmierć 10 kwietnia pod Smoleńskiem, dokąd udawał się na uroczyste obchody upamiętniające polskich żołnierzy pomordowanych w Katyniu.

    Cóż więc zaskoczyło mnie w tym artykule? Otóż była to wyrażona na samym końcu sugestia osoby jak najbardziej fachowej:

    W opinii inż. Witolda Michałowskiego, redaktora naczelnego kwartalnika "Rurociągi" (autora wielu książek i artykułów poświęconych kwestiom gazowym), jeśli nie prezydent i nie premier, sprawę tego - jak to określa - "największego przekrętu stulecia" mogą ruszyć jeszcze chociażby związki zawodowe, "ogłaszając pogotowie strajkowe na wszystkich pięciu tłoczniach gazu, przez które gaz płynie z Syberii do Niemiec". - Gdyby ci ludzie zatknęli biało-czerwone flagi na tłoczniach tuż przy granicy i ogłosili pogotowie strajkowe do momentu uiszczenia przez Gazprom opłaty za tranzyt gazu, rząd musiałby zająć w tej sprawie stanowisko - mówi inż. Michałowski. Jak dodaje, rzecz rozgrywa się o niewyobrażalną sumę co najmniej 1,5 mld USD rocznie.

    Być może jest to tylko wyraz desperacji.

    Ale stawia to w nowym świetle rozgrywającą się właśnie bitwę o "Solidarność"  - tę dawną i tę współczesną - oraz o zastąpienie niepokornego Śniadka potulnym Dudą. Wcześniej wskazywałem dwie przyczyny, powiązane zresztą ze sobą:
    • polityka historyczna i wojna o mit założycielski
    • pacyfikacja głównej (obok PiS-u) siły, wokół której mogłoby się skoncentrować społeczne niezadowolenie
     Teraz widzę, że Władza Miłości ma jeszcze bardziej bezpośrednią przyczynę, aby niespacyfikowanej "Solidarności" się obawiać. Jeśli słowa redaktora naczelnego "Rurociągów" są prawdziwe, ciągle może ona realnie przeszkodzić w realizacji największego przekrętu, do którego Władzę Miłości zobowiązano. Przekrętu, którego stawką, bez żadnej przesady, jest suwerenność kraju.

    Po raz kolejny okazuje się, że - tak jak w latach 1980-1981 i tak jak pod koniec lat osiemdziesiątych - bitwa o "Solidarność" jest bitwą o Polskę. Poprzednie dwie przegrano. Na trzecią porażkę pozwolić sobie nie można.

    Panie Januszu! Niech Pan nie pozwoli się odsunąć tak, jak odsunięto Walentynowicz, Gwiazdów, Wyszkowskiego, Kołodzieja...

    Panie Januszu! Niech Pan posłucha sugestii inżyniera Michałowskiego. "Solidarność" jest chyba rzeczywiście jedyną pozostałą siłą zdolną podjąć realną walkę w tej sprawie.

    Panie Januszu! Niech Pan pokaże cojones. Pokazał je Pan już co najmniej dwa razy w tym roku. Teraz pora na raz trzeci i najważniejszy.


      Sunday, 12 September 2010

      Michnik i Chimki

      Wracam raz jeszcze do sprawy słodkiego spotkania redaktora Michnika i pułkownika Putina w Soczi, na forum jakże ekskluzywnego Klubu Wałdajskiego. Przypomnijmy: sprawa miała ponoć wyglądać tak, że redaktor Michnik zadał dwa niewygodne pytania, a pułkownik Putin się zdenerwował.

      Pisałem już o tym ósmego września. Wtedy jednak wiedziałem tylko o pierwszym z pytań, które redaktor Michnik miał zadać, mianowicie o pytaniu nt. Chodorkowskiego. Kwestia, czy Chodorkowski jest podobny do Sacharowa, czy też wcale nie, nie zajmuje mnie zupełnie, natomiast zafascynowała mnie argumentacja, której Putin miał użyć: że Chodorkowski ma krew na rękach czy też ręce we krwi, ponieważ zatrudniał w swojej służbie bezpieczeństwa ludzi podejrzanych o zlecenie kilku morderstw - i to zasłużonego pułkownika KGB okrutnie brzydzi i napawa moralną zgrozą. Zafascynowało mnie to tak, że odtworzyłem przynajmniej częściowo drogę polityczną nowego najlepszego przyjaciela polskiego rządu i próbowałem policzyć, ile podejrzanych czy niewyjaśnionych śmierci jej towarzyszyło, bardzo szybko jednak liczba trupów zwyczajnie mnie przerosła.

      [Nawiasem mówiąc, o ile portale niepoprawni.pl i blogpress.pl ładnie tamtą notkę wyeksponowały (za co obu dziękuję), administracja salon24.pl z bliżej niewyjaśnionych dla mnie względów upakowała tę notkę gdzieś w dziale "Katastrofa smoleńska". A fe, Szanowna Administracjo, wstydź się. Czyżbyś ferowała jakieś oszołomskie hipotezy? Przecież wszyscy wiemy, że akurat Smoleńsk nie może z tym wszystkim mieć absolutnie nic wspólnego, że pułkownik Putin przeszedł pod wpływem naszego premiera i ministra SZ głębokie moralne nawrócenie, że już nie zabijają, że i tak nie mieliby motywu, że Rosja teraz przeobraziła się, odcięła i spojrzała z innej strony (notka pod tym ostatnim linkiem została przez Szanowną Administrację wrzucona od razu do piwnicy, a i dziś nie widnieje wśród moich "najpopularniejszych notek" - choć pozostaje trzecia pod względem liczby komentarzy). Ale to tylko takie marginalne uwagi.]

      Dopiero po lekturze artykułu redaktora Radziwinowcza (skadinąd, jak wynika z daty na stronie gazeta.pl, późniejszego niż mój wpis) oraz wczorajszego wpisu Filipa Memchesa zorientowałem się, że nieustraszony redaktor Michnik miał ponoć zapytać jeszcze o jedną sprawę: o las w podmoskiewskich Chimkach. W pierwszej chwili zgłupiałem kompletnie. Tamtejszy las kojarzył mi się wyłącznie z zupełnie innym artykułem red. Radziwinowicza sprzed trzech lat: o tamtejszym pomniku i grobowcu lotników z II WŚ, który ponoć zburzono obchodząc się z prochami żołnierzy zupełnie bezceremonialnie - ponoć na życzenie lokalnego dewelopera. To był w ogóle artykuł z gatunku tych, jakie redaktor Radziwinowicz ostatnio pisze jakoś niechętnie. Zwłaszcza odkąd jego macierzysta redakcja zaczęła, na przykład, organizować takie akcje jak światełka dla krasnoarmiejców, aby zawstydzić Polaków ich niedbalstwem o pamięć Czerwonej Niezwyciężonej. Specjalnie zrobiłem o tym wpis dziewiątego maja, który w zasadzie powinienem był powtórzyć przy okazji ossowskiej farsy. A tu redaktor Michnik pyta o Chimki? O tamten pomnik może? Czyżbym nie docenił jego przewrotnego poczucia humoru?

      Ale nie. Jak się okazało, redaktora Michnika Chimki zafrapowały z zupełnie innego powodu.

      Las w podmoskiewskich Chimkach mimo protestów mieszkańców i ekologów wycina się pod budowę autostrady, choć specjaliści proponują warianty tańsze i mniej szkodliwe dla środowiska. Władze upierają się przy wycince, bo - jak twierdzą media i ekolodzy - ziemię wzdłuż wytyczonej trasy wykupili związani z władzą biznesmeni.

      Wot zagwozdka. Czymże ta sprawy różni się od dziesiątków, setek podobnych, jak Rosja długa i szeroka? To właśnie najważniejsze pytanie, które dzisiaj redaktor polskiej gazety powinien na takim spotkaniu zadać pułkownikowi Putinowi?

      I zupełnie znienacka - o ironio, również na stronach gazeta.pl - znalazłem informację, która z tamtym newsem w moim paranoicznym umyśle zdumiewająco zgrabnie się połączyła:


      Niedzielna demonstracja opozycji zbiegła się w czasie z ostrą krytyką Łużkowa ze strony kontrolowanych przez państwo stacji telewizyjnych NTV i Rossija oraz kolejną falą pogłosek o rychłej dymisji wpływowego burmistrza z powodu jego konfliktu z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem.

      NTV od piątku codziennie w najlepszym czasie antenowym pokazuje materiały dokumentalne dyskredytujące Łużkowa. Opowiedziano już m.in. o interesach Baturinej w Moskwie, 80-hektarowej luksusowej rezydencji burmistrza na elitarnej Rublowce, bliskich współpracownikach Łużkowa oskarżonych o korupcję i przyjaźni burmistrza z kontrowersyjnym biznesmenem Telmanem Ismaiłowem.


      Wspomniano także o wytyczeniu autostrady Moskwa-Petersburg przez Las Chimkiński, gdyż - jak podano - alternatywna trasa przez dzielnicę Mołżaninowo zaszkodziłaby interesom koncernu Baturinej
      [żony Łużkowa], który nabył tam ziemie pod budownictwo.


      W niedzielę do akcji przeciwko Łużkowowi włączyła się TV Rossija. To bodaj pierwszy w tej dekadzie przypadek, by państwowa telewizja w ten sposób traktowała tak potężnego polityka, jak burmistrz Moskwy.

      Innymi słowy: redaktor Michnik odpalił pierwszą salwę w medialnej akcji, która - nawet w ocenie dziennikarza jego własnej gazety - jest sterowaną nagonką na polityka, który pokłócił się z prezydentem.

      To jest właśnie niepokorne pytanie niezależnego dziennikarza, którym pułkownik Putin miał być tak szalenie zdenerwowany. A już taki Miedwiediew musiał nie posiadać się wprost z wściekłości.

      Mając takie informacje, możemy pełniej ocenić wartość pointy artykułu redaktora Radziwinowicza o spotkaniu w Soczi:


      Przed udziałem w spotkaniach z przywódcami rosyjskimi, takich jak posiedzenia Klubu Wałdajskiego, przestrzegała w sobotę na łamach "Gazety" Lilia Szewcowa, znany politolog i polityk liberalny. Według niej zachodni goście (nazwała ich szyderczo za Leninem "pożytecznymi idiotami"), podejmując dialog z przywódcami łamiącymi prawa człowieka i nieprzestrzegającymi konstytucji, legitymizują władzę i sprawiają, że świat przymyka oko na to, co się dzieje w Rosji.

      Jednak - o czym świadczy także zainteresowanie rosyjskich mediów incydentem w Soczi - rozmowy przywódców Rosji z zagranicznymi dziennikarzami i ekspertami stają się tam źródłem informacji i zapalnikiem debat, do których inaczej by nie doszło
      .


      Zaiste.


      PS1. Droga Administracjo Salonu, jeśli będziecie chcieli umieścić i ten wpis w dziale "Katastrofa smoleńska" - nie krępujcie się. Widziałbym w tym nawet jakiś głęboki sens. Specjalnie dla Was dodałem nawet odpowiedni tag.

      PS2. Od dziś w każdym swoim wpisie będę dodawał linki do jednego-dwóch artykułów z "Naszego Dziennika". Tak żeby przypomnieć, jak może wyglądać dziennikarstwo (disclaimer: z "Naszym Dziennikiem" ani z żadnym innych z mediów o. Rydzyka nie łączy mnie kompletnie nic, w przeszłości natomiast to i owo, choć na szczęście niezbyt dużo, łączyło mnie z "GW"). Dzisiaj polecam artykuł profesora Żyżyńskiego, delegata do Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność" o zapaści polskiej nauki (ach, ci populistyczni, niewykształceni, spisiali związkowcy) oraz artykuł o tym, jak wyglądało zbieranie podpisów rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej pod listem otwartym do Anny Komorowskiej. Teraz ten wpis będzie pasował jeszcze bardziej do działu "Katastrofa smoleńska".

      Friday, 10 September 2010

      Pochwała obciachu (w sensie SuS)

      Wróciliśmy do Wrocławia. Odwiozłem Urszulę na politechnikę i udałem się natychmiast do wielkiego magazynu konfekcyjnego, gdzie kupiłem wzorzystą, luźną marynarkę i krawat w oślepiających kolorach, taki, jaki nosili moi męscy znajomi. W biurze powitano mnie z pełnym ironii uznaniem. „Cóż, cywilizujesz się – rzekł najbardziej światowy z naszych młodych urzędników, który winien był mi całkiem przyzwoitą sumę – ale dlaczegoś z tego powodu tak zbladł?” Czułem w sobie przepyszne, radosne zmęczenie i pełne zadowolenie z nowych elementów mego zewnętrznego wyglądu. Natomiast Urszula powiedziała wieczorem: „Jesteś skończonym idiotą. Zrzuć z siebie te łachy. Wyglądasz w nich jak bezrobotny klown. Wolę cię stokrotnie w twym dawnym ubraniu. To nic, że przypominasz w nim stolarza na niedzielnej wizycie u szwagra, ale za to masz swój własny styl. A styl to bardzo wiele”.
      Leopold Tyrmand, Jonathan Miller


      Obciach– to, co naprawdę warto. Całe życie byłem obciachowcem, obciachowo się ubierałem, słuchałem obciachowej muzyki, czytałem obciachowe książki, miałem obciachowe poglądy etc. i jestem z tego bardzo dumny oraz wszystkim polecam. Bycie obciachowcem skutecznie chroni człowieka przed próbami zaprzyjaźnienia się ze strony ludzi i środowisk, z którymi przyjaźnić się zdecydowanie nie warto*
      .

      *Pokusa zaprzyjaźnienia się z ludźmi, którzy dużo mogą – bardzo groźna w zawodzie dziennikarskim (ale nie tylko). Ludzie, którzy dużo mogą, zaprzyjaźniają się chętnie i mogą bardzo pomóc, np. dać program w tzw. prajmtajmie gwarantujący wysoką oglądalność, sławę i kasę, zorganizować wpływową klakę, załatwić świetną chałturę, pomóc w wyprowadzeniu na czysto różnych spraw. A w zamian chcą tylko jednego – żeby ich lubić. (Jak to mówił Yossarian: „polubić was? Po prostu was polubić, tylko tyle?”) Odporność na tę pokusę zależy od tego, czy bardziej komuś zależy na tym, żeby widzieć swoją twarz na okładkach kolorowych pism, czy żeby móc ją bez abominacji oglądać w lustrze.

      Rafał Ziemkiewicz, Silva rerum Ziemkiewicza





      Na początek uczyńmy oczywiste, wydawałoby się, zastrzeżenie. Istnieje wiele rzeczy, wobec których czasami być może używa się nazwy obciach, ale w rzeczywistości inne określenia byłyby znacznie trafniejsze,  na przykład: odrażający, chamski (jak powiedziałby Witkacy, we właściwym, nie arystokratycznym tego słowa znaczeniu), okrutny, bydlęcy... i właśnie dlatego należy ich unikać. Zupełnie niezależenie  od  kwestii, czy uchodzą w naszym środowisku za obciachowe, czy też wprost przeciwnie.

      Podam prosty przykład. Nie wiem i zupełnie mnie nie obchodzi, czy sikanie na znicze, określanie zmarłego prezydenta mianem zimny Lech, skandowanie jest krzyż - jest impreza albo kto nie skacze, jest za krzyżem, obrzucanie gnojówką tablicy po tragicznie  zmarłych, wygrażanie starszym ludziom granatami (prawdziwymi lub nie), szarpanie tychże ludzi z wrzaskiem jak się modlisz, gdzie ręce trzymasz,  nie na jajach! i tysiące innych uciesznych krotochwil, które mieliśmy okazję obserwować w ostatnich tygodniach, są dla kogoś obciachowe, czy czadowe, luzackie, zajefajne, czy jeszcze jakieś inne. Wiem natomiast, że zasługują na wszystkie określenia wymienione w pierwszym akapicie i właśnie dlatego z człowiekiem, który w jakikolwiek sposób współuczestniczyłby w podobnych igraszkach, nie chciałbym mieć nic wspólnego.

      Tak więc przedmiotem naszych rozważań są wyłącznie zachowania i upodobania, które mogą być i są określane jako obciachowe, ale nie dałoby się ich określić tak jak tych powyżej. Możemy powiedzieć, że przedmiotem naszej dyskusji jest tzw. obciach w sensie właściwym i ścisłym. Zachowania, które nie łamią powszechnie (przynajmniej do stosunkowo niedawna) przyjmowanych norm kultury, przyzwoitości i człowieczeństwa, łamią natomiast - i to niekiedy drastycznie - kanony mody czy wymogi środowiskowego stylu.

      W odróżnieniu dwóch typów obciachu właściwego pomoże nam pierwsze motto niniejszego tekstu zaczerpnięte z opowiadania Leopolda Tyrmanda. Czy bohater tego opowiadania jest obciachowy wtedy, kiedy  ubiera się swoim starym zwyczajem jak stolarz na niedzielnej wizycie u szwagra, czy wtedy, kiedy  - rozpaczliwie usiłując upodobnić się do młodszych kolegów z biura - sprawia sobie wzorzystą, luźną marynarkę i krawat w oślepiających kolorach i w oczach własnej kochanki zaczyna wyglądać jak bezrobotny klown?

      Myślę, że ludzie najchętniej posługujący się określeniem obciach  powiedzieliby: w obu wypadkach. Nie przeprowadzałem żadnych socjologicznych, lingwistycznych czy psychologicznych badań na młodzieży w - powiedzmy - modnych warszawskich klubach (jeśli ktoś jest sceptyczny co do postawionej przeze mnie tezy i pali się, by przeprowadzić takie badania, bardzo proszę o kontakt), mam nadzieję jednak, że PT Czytelnicy nie uznają tej tezy za nadużycie. Ponieważ, jak myślę, możemy się z kolei zgodzić, że innych określeń wymienionych w pierwszym akapicie niniejszego tekstu w żadnym z tych dwóch wypadków nie da się zastosować, przeto i tu, i tu mamy do czynienia z obciachem w sensie właściwym. Jest jednak oczywiste, że dwa typy obciachu właściwego - które roboczo nazwiemy odpowiednio typem Stolarza u Szwagra (SuS) oraz typem Bezrobotnego Klowna (BK)  - dramatycznie się różnią, na co reakcja kochanki Jonathana Millera wskazuje nader dobitnie. Pytanie więc: czym?


      Odpowiedź w tekście Tyrmanda pada natychmiast: SuS, w przeciwieństwie do BK, ma swój własny styl, a styl to bardzo wiele. Jest to styl - zapewne - "obciachowy", ale wynikający z rzeczywistego charakteru, przekonań i potrzeb. Jak powiada Nietzsche: takim jestem - takim chcę być - niech was diabli wezmą! Typ Stolarza u Szwagra to człowiek z gruba ciosany, ale wierny samemu sobie. Wzbudza kpinki, odstaje od towarzystwa, ale budzi podskórny, oporny szacunek; może nawet fascynację, o ile ujawnia jakieś inne zalety (które Jonathan Miller w opowiadaniu Tyrmanda istotnie posiada).

      O typie Bezrobotnego Klowna nie można nic takiego powiedzieć. Jest jedynie żałosny. Zrezygnował z instynktownie wyrobionego stylu i bardzo się stara być odjazdowy, czadowy, luzacki, zajefajny, ogólnie cool i co tam jeszcze.  Przy wrodzonej niezgrabności nie wychodzi mu to szczególnie imponująco, natomiast całym sobą przekazuje światu komunikat: nie mam dla siebie żadnego szacunku. Bardzo chciałbym, żebyście uznali mnie za ziomala, nawet jeśli muszę w tym celu zrobić z siebie idiotę.

      I chociaż Jonathan Miller u Tyrmanda próbuje przeistoczyć się z obciachowca a la SuS w obciachowca a la BK po to, żeby zaimponować swojej światowej i kompletnie do niego nie pasującej kochance, to właśnie ona reaguje na tę przemianę z natychmiastowym, instynktownym obrzydzeniem. Gdyby chciała prawdziwego luzaka, to właśnie kogoś takiego znalazłaby sobie bez trudu w swoim naturalnym środowisku - zamiast spoconej i spiętej  podróbki. I zresztą z kimś takim ostatecznie Jonathana Millera zdradzi, co nie przeszkodzi jej dalej wyciągać od niego resztki oszczędności.

      Tak się bowiem składa, że w opowiadaniu Tyrmanda te prawdziwie luzackie typy w modnych marynarkach i kolorowych krawatach to zdecydowanie nie są ludzie, którym chciałoby się powierzyć portfel. W istocie, ich towarzystwo i związek z Urszulą doprowadza nieszczęsnego Jonathana Millera - dotychczas po małomiasteczkowemu skrzętnego i pracowitego - do ruiny. Otrzeźwienie przychodzi, kiedy dla następnych dwóch nocy ze śmiejącą mu się w nos kobietą zniża się do grabieży, uświadamia sobie, kim się stał - i dopiero wtedy znajduje siły, żeby wyrzucić Urszulę z domu. 


      Musiało coś być we mnie, czego dotąd nie znała, a co podziałało na nią widocznie, gdyż spojrzała na mnie z podnieceniem i ogromnym zainteresowaniem. Pytała o coś, lecz nie wyrzekłem więcej ani słowa. Spakowała swoje rzeczy do dwóch dużych walizek, gdy się tu zjawiła, miała tylko jedną, małą. Powiedziała, że przyśle po te walizki. Chciała się ze mną pożegnać. Popatrzyłem na nią jak na obcego człowieka i rzekłem: „Do widzenia”. Powiedziała: „Nie spodziewałam się tego po tobie”. W głosie jej nie było żalu czy złości. Był tylko wielki podziw.



      Ileż politycznych wniosków chciałoby się tutaj wysnuć. Zarówno w kwestii ogólnej sytuacji w Polsce, jak i wewnętrznej sytuacji w pewnej partii. A już zwłaszcza dyskusji o właściwej dla niej strategii.

      Ale daruję sobie łopatologię, bo liczę na  inteligencję czytelników. Przynajmniej  na inteligencję czytelników obciachowych gazet mogę liczyć bez pudła. A reszta... cóż reszta? :-)


      Thursday, 9 September 2010

      30 lat wolności?!

      (Z pewnym opóźnieniem, ale znalazłem dopiero w środę nocą - i chciałbym zwrócić uwagę na rzecz zupełnie niesłusznie przeoczoną.)

      Nigdy nie myślałem, że doczekam prezydenta, przy którym i Wałęsa, i Kwaśniewski będą wyglądali na mistrzów myśli i mowy polskiej. A jednak się udało. Gdyby towarzysz Gierek z okazji dożynek występował na Jasnej Górze zamiast na, powiedzmy, Stadionie Dziesięciolecia i gdyby przed tym wystąpieniem popił sobie przez kilka dni z radzieckimi towarzyszami, nie osiągnąłby lepszego efektu niż ten poniżej:



      Wiele najbardziej porażających cytatów zostało już wychwyconych na blogu protagorasa, na youtube i w innych miejscach. Wymieńmy tylko:

      • "Leciałem nad wspaniałymi, już budzącymi polską dumę autostradami."
      • "...wiele pięknych odruchów ludzkiej solidarności ze sobą, w tym także solidarności ludzi polskiej wsi ze sobą samą!"
      • "dziś myśli i modlitwy lecą w stronę tego, co jest najważniejsze"
      • "widziałem jak wiele jeszcze jest do zrobienia w każdym obszarze, który decyduje o tym, jak myślimy" (o, to na pewno)
      • "nie uronimy nic z tego co było, jest i będzie fundamentem nas samych"
      • "tegoroczne pielgrzymki... pie... pie... tegoroczne dożynki..."
      • "klimat dobrej mądrej pracy opartej o wartości, ktore czynią człowieka lepszym, także lepiej pracującym, także bardziej ufającym w to ze wlasna praca, ze mądra, dobra, dobrze zorganizowana praca wspólna przyniesie dobre efekty. Tu z Jasnej Góry widać to najlepiej, zawsze z góry widać lepiej, z Jasnej Góry najlepiej"

      Wszystko to przerosłoby Salon Niezależnych i Monty Pythona, ale ja nie o tym. Ta powódź nonsensu, ten absolutny nihilizm semantyczny, to kaznodziejstwo uduchowionego sekretarza powiatowego - to wszystko skutecznie zneutralizowało cytat naprawdę zdumiewający i o dalekosiężnych konsekwencjach:

      Po trzydziestu latach możemy patrzeć na plon polskiej wolności, wtedy odzyskanej. Należy się cieszyć tą wolnością. Należy być dumnym. Należy tą wdzięczność okazywać Bogu i ludziom. Należy radować się z tego, co nam się udało przez te trzydzieści lat.

      Wot zagwodzka.


      Prezydent RP oświadczył w oficjalnym przemówieniu, z ogromną emfazą, że Polska stała się wolnym krajem w 1980 roku.


      Państwo komunistyczne, państwo stanu wojennego, państwo planowej grabieży i planowej beznadziei, państwo z przewodnią rolą ZSRR w konstytucji,  państwo cenzury i przemocy, państwo generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, państwo, które zamordowało górników z Wujka, demonstrantów w Lubinie oraz Piotra Bartoszczego, Grzegorza Włosika, Emila Barchańskiego, Kazimierza Majewskiego, Adama Grudzińskiego, Stanisława Królika, Włodzimierza Lisowskiego, Stanisława Raczka, Franciszka Zdunka, Ryszarda Kowalskiego, Józefa Larysza, Bogusława Podobraczyńskiego, Jerzego Wędrownego, Tadeusza Frąsia, Grzegorza Przemyka, księży: Popiełuszkę, Niedzielaka, Zycha i Suchowolca i dziesiątki, setki innych, państwo, z którego od wprowadzeniu stanu wojennego do dziś zdążyła wyjechać większość pozostałych przy życiu, zdrowiu i umyśle elit - najbardziej inteligentnych, najlepiej wykształconych, najbardziej przedsiębiorczych, najbardziej dynamicznych, najbardziej niezależnych (nie licząc nieuleczalnych szaleńców i romantyków w rodzaju Artura Nicponia czy małżeństwa Gwiazdów) - było w urbi et orbi wygłoszonej ocenie Prezydenta RP krajem wolnym.


      Nie ma mowy o żadnej pomyłce, ponieważ stwierdzenie o "trzydziestu latach" polskiej wolności pada w przemówieniu trzykrotnie i jeszcze teraz, w czwartkowo-piątkową noc widziałem je wybite jako cytat dnia (!) na www.prezydent.pl:



      Do tej pory na zbliżone twierdzenia nie odważył się nawet Janusz Korwin-Mikke, który twierdził tylko, że Polska od 1984 roku jest krajem "względnie wolnym". Znamiennie zresztą, że jego zdaniem polska wolność zaczęła się od zabójstwa księdza Popiełuszki, ale wszystko to furda. Polski prezydent - nie jakiś trzyprocentowy margines - oświadczający na Jasnej Górze, że Polska była od 1980 roku po prostu krajem wolnym - bez żadnych dodatkowych okoliczników czy przymiotników - to zupełnie nowa jakość i warto się bliżej zastanowić, co ta zupełnie nowa narracja oznacza.

      Dwa wpisy temu, w "Gwiazda, miałeś rację", zwracałem uwagę na niesłusznie zignorowaną konstatację Janusza Śniadka. Przypomnijmy (albo lepiej kliknijmy): Donald Tusk i Lech Wałęsa wysadzili w powietrze całą narrację III RP, całą mitologię "solidarnościowej strony przy okrągłym stole" czy "pierwszego solidarnościowego rządu" twierdząc, że a) były dwie Solidarności i b) tylko ta z "dziesięcioma milionami członków" w latach 1980-1981 była autentyczną Solidarnością. Wtedy jeszcze napisałem, że zniszczyli tę narrację "być może niechcący". Teraz już nie jestem taki pewien, że niechcący.

      Po pierwsze: ponad dwudziestu latach  promowania czy to 4 czerwca, czy to rocznicy powołania rządu Mazowieckiego, czy wreszcie Okrągłego Stołu jako nowego początku wszechrzeczy jedno jest jasne - cała ta polityka historyczna skończyła się absolutną, spektakularną plajtą. Te wydarzenia, najzwyczajniej w świecie, dziś już mało kogo obchodzą i budzą skojarzenia niejednoznacznie, jeśli nie wręcz gorzkie. Z oczywistych względów nie niosą ze sobą nawet tych emocji co obraz tłumu dzwoniącego kluczami w Pradze, nie mówiąc już o obaleniu muru berlińskiego.  Sierpień 1980 to coś zupełnie innego - to data, która jednak zapisała w narodowej podświadomości. Widać to doskonale po temperaturze sporów, jakie w tę rocznicę wybuchły, po natężeniu walki o i na symbole.

      Tylko daty, które mają jakieś znaczenie, prowokują do takich starć. Rok 1989 taką wagę utracił już zupełnie: ileż można się naparzać o Okrągły Stół, Magdalenkę, esbeków w rządzie Mazowieckiego i "wojnę na górze"?  Jeżeli (raczej już starsi) ludzie mają jakiekolwiek osobiste wspomnienia z tego czasu, to tylko gigantyczne kolejki, wymienianie się informacjami o tym, co rzucili w Katowicach czy Tarnowie, hiperinflację, a z telewizji: głosowanie nad wyborem Jaruzelskiego na prezydenta, Mazowieckiego mdlejącego w czasie expose, Michnika broniącego majątku PZPR i naparzanki Wałęsy z Wujcem czy Turowiczem. Gdzie tu miejsce na entuzjazm, dumę, zbiorowe uniesienia, na poczucie, że jest się częścią czegoś wielkiego?

      Po drugie, jak zauważył Rafał Ziemkiewicz, po 10 kwietnia, po makabrycznej śmierci Lecha Kaczyńskiego i Anny Walentynowicz, po krakowskim pogrzebie i przemówieniu Śniadka w Bazylice Mariackiej, akcje Solidarności nieprawdopodobnie poszły w górę. Podobnie zresztą jak rośnie liczba tych, którzy czują się przez Władzę Miłości wyrolowani - czy chodzi o farsę "śledztwa smoleńskiego", czy o politykę zagraniczną i energetyczną, czy o kontrakt gazowy,  czy o faktyczną wasalizację wobec Moskwy i Berlina, czy o anihilację polskiej armii, czy o stocznie, czy o nadchodzący krach systemu emerytalnego, czy o rosnące podatki, czy o farsę autostrad i inwestycji przed Euro 2012, czy o lawinowo narastający dług publiczny, czy o żenujący poziom absorpcji środków unijnych, czy o obłąkańczą pogardę wobec chrześcijaństwa czy... dośpiewajcie sobie Państwo sami, co tam komu w duszy gra. Nawet jeśli traktować poważnie oficjalne wyniki wyborów, 8 milionów głosujących na Jarosława Kaczyńskiego plus nieokreślony procent niegłosujących - to już jest potężny potencjał sprzeciwu. A co dopiero gdyby doszło u nas do załamania na wzór grecki?

      Skrystalizowanie się całego tego potencjału wokół symbolu Solidarności, wokół Sierpnia 1980, wokół tego, co nazwiska Anny Walentynowicz, Lecha Kaczyńskiego, małżeństwa Gwiazdów, Krzysztofa Wyszkowskiego czy Andrzeja Kołodzieja (żeby juz nawet nie wspominać o księdzu Popiełuszce czy Janie Pawle II) faktycznie oznaczają i to z przywódcą politycznym tego formatu, co Jarosław Kaczyński - o, to byłoby dla Władzy Miłości okrutną nieprzyjemnością. I od początku było jasne, że obchody trzydziestolecia "S" brutalnie to władzuchnie uzmysłowią.

      Dlatego konieczne było i jest wytoczenie absolutnie morderczej wojny na symbole. I papierowy mit 1989 roku, Okrągłego Stołu, nieustannie flaczejący mit Wałęsy czy od początku martwy mit Mazowieckiego... cóż, umówmy się, że z taką bronią na barykady w takiej sytuacji się nie wychodzi. Konieczna jest gra o całą stawkę - o narrację zaczynającą się w sierpniu 1980, nie gdzieś tam (właściwie nie wiadomo gdzie) w 1989. O mit dziesięciomilionowej "S". O rozbrojenie wszystkich niebezpiecznych treści, jakie w nazwie "Solidarność" ciągle mogą się kryć. A także, oczywiście, o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i o wszystkie sceny zapisane w narodowej podświadomości w kwietniu.

      Kto nazywa to wszystko "tematami zastępczymi", daje dowód, że nic z polityki nie rozumie. Do tematów zastępczych należą Marek Migalski, Joanna Kluzik-Rostkowska, Wojciech Olejniczak czy Andrzej Celiński. Tutaj walka toczy się o fundamenty.

      Stąd wycofanie Wałka na drugą linię (reportaże w TVN dyskretnie wyśmiewające "skok przez płot", nieobecność na obchodach, opowieści o zmęczeniu, proces z Wyszkowskim przegrany akurat w 30 rocznicę Sierpnia...).

      Stąd histeryczne i surrealistyczne pompowanie Bogdana Borusewicza czy Władysława Frasyniuka, a przede wszystkim oczywiście p. Krzywonos.

      I stąd dążenie do całkowitego upupienia pojęcia "solidarności", którego gierkowskie kazanie Jego Wąsatości jest przykładem najdoskonalszym. Stąd bajdurzenie o solidarności "nie ze sztandarów", o pierwszej apolitycznej i areligijnej "Solidarności", gdzie wszyscy tylko do siebie się uśmiechali i lubili nawet esbeka z krasnoarmiejcem, o "pięknych odruchach ludzkiej solidarności ze sobą, w tym także solidarności ludzi polskiej wsi ze sobą samą", o solidarności sprowadzającej się do tego, "że skutecznie działają strażacy, że sąsiad pomaga sąsiadowi, czasami przekazując worek kartofli, a czasami pracując razem przy rozbiórce ze zniszczonej powodzią stodoły".

      A już problem najlepszych przyjaciół naszego Pierwszego Sołtysa - generała Siwickiego, generała Jaruzelskiego i generała Kiszczaka - rozwiązuje się przy takim postawieniu sprawy sam przez się. Jeżeli Polska była wolnym krajem od 1980 roku, to ci dżentelmeni byli wręcz w większym stopniu patriotami i rycerzami wolności niż jakiś tam Morawiecki, Popiełuszko, Walentynowicz, Isakowicz-Zaleski czy inni Gwiazdowie.

      Jeżeli Polska była wolnym krajem od 1980 roku, to w takim razie można być najzupełniej wolnym krajem przy całkowitej zależności od Moskwy.


      Tak więc w zasadzie należało się  spodziewać publicznego postawienia takiej tezy przez "czynniki rządzące". A jednak ciągle jestem pod wrażeniem.