Sunday, 7 November 2010

Ostatnia minuta meczu


(fotografia PAP ze strony newsweek.pl)
Ubu
Dalej, pójdziemy na obiad, bo Rosjanie nie zaatakują nas przed południem. Powiedz pan żołnierzom, panie generale, żeby załatwili swoje potrzeby i zaintonowali hymn fynansów.
 Żołnierze i Palotyni
Niech żyje ojciec Ubu, nasz wielki fynansista! Ting, ting, ting; ting, ting, ting; ting, ting, tating!
 Alfred Jarry, przekład Tadeusza Boya-Żeleńskiego


Ja bardzo państwa przepraszam, że tekst wbrew pozorom nie będzie o piłce nożnej, w każdym razie chyba nie całkiem. Wiem, że w Polsce jest jakieś duże zamieszanie wokół - zdaje się - klubu sportowego Kolejooooorz, ale ja zupełnie się na tym nie znam, od takich spraw mamy w końcu premiera, marszałka Sejmu, redaktorów Leskiego i Wołka, pisarza Pilcha i szansonistę Maleńczuka. Przepraszam również, że przerywam fascynującą dyskusję na temat losów polskich, ulepszonych wersji pań Angeli i Margaret, Ostatnich Zaprzepaszczonych Nadziei Prawdziwej Prawicy. Losów polskich, tzn. posępnych niczym los rewolucjonisty Waryńskiego Ludwika w wierszu poety Broniewskiego Władysława. Tak już mam, nigdy nie umiałem się skoncentrować na Rzeczach Naprawdę Wielkich. Niczym taki jeden gość z wiersza poety Herberta Zbigniewa, co całe życie przesiedział na strychu, pokaleczył sobie ręce i został niedożywiony i bezdzietny. Znaczy się, na strychu siedział gość, nie poeta, choć o poecie Herbercie też się dowiedziałem później od publicysty Żakowskiego Jacka z żoną (żoną poety, nie publicysty), że chorował, bolało go, trochę psychiczny się od tego zrobił i zaczął mówić dziwne rzeczy na temat różnych wielkich ludzi, którzy potem dostali nawet Order Orła Białego... przepraszam, sami państwo widzą, jak to z moją koncentracją jest.

Przeczytałem sobie jednak ostatni numer tygodnika, co się nazywa "Plus Minus" i dodawany jest co tydzień do dziennika "Rzeczpospolita". Który to dziennik zresztą zmierza w tak doskonałym kierunku, że niedługo redaktor Lisicki będzie mógł się zamienić na naczelne stołki z redaktorem Lisem i nikt nie zauważy zmiany... przepraszam, naprawdę spróbuję się kontrolować. Tak więc przeczytałem sobie ten numer i coś nie dawało mi spokoju.

Ponieważ, jak już państwo zapewne zauważyli, z natury jestem nieco niezbornie myślący, niesporo mi szło dociec, co właściwie mnie męczy. Najpierw myślałem, że chodzi  tylko o tekst redaktora Zychowicza o tym, że Polska niby zawiodła ofiary komunizmu. Znaczy, że niby byli tacy rozmaici sędziowie czy prokuratorzy, którzy sześćdziesiąt lat temu wsadzali różnych żołnierzy do więzienia z esesmanami, skazywali na rozmaite tortury i karę śmierci, wszystko to robili nawet z niejakim rozmachem czy przyjemnością, a teraz dostają państwowe emerytury i są szanowanymi mieszkańcami Warszawy czy Rzeszowa, jeśli nie zgoła Rosji, Szwecji, Wenezueli, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Australii, a najchętniej - z jakichś tajemniczych przyczyn - Izraela. Bardzo mnie ten tekst zdziwił, bo przecież zbrodniczych prokuratorów i tym podobnych każdy świadomy Polak powinien kojarzyć z prokuratorem Ziobrą Zbigniewem, a on mi do tekstu nie pasuje, bo chyba za młody. Poza tym wszyscy wiedzą, że tzw. Armia Krajowa to byli zasadniczo faszyści, antysemici i mordercy, prawie tak jak Jarosław Kaczyński i inni "obrońcy" tzw. krzyża, więc niby o co to całe halo.

Więc musiało chodzić o coś innego.  I w końcu załapałem. Otóż najpierw przeczytałem w tekście redaktora Zaremby Piotra poniższy akapit:

Wydaje się, że on [Schetyna] i Tusk myśleli wtedy podobnie. To numer drugi podtrzymywał numer pierwszy w strategii drobnych kroczków, które miały prowadzić do realizacji „projektu” (tak dawni liberałowie nazywali ogół przedsięwzięć związanych ze swoimi rządami). Arkadiusz Rybicki opowiadał mi dwa lata temu, że nie tylko w wywiadach, ale i w prywatnych rozmowach z posłami PO Schetyna porównywał platformerską strategię rządzenia do meczu, w którym liczyć się miała ostatnia minuta. W efekcie powstał wieloletni plan przewidujący odważniejszą liberalną politykę dopiero po kolejnych wyborach – prezydenckich, które miał wygrać Tusk.
Dobra, myślę sobie, to faktycznie nieaktualne, przecież premier Tusk Donald nie wygrał wyborów prezydenckich, a wszyscy komentatorzy tłumaczą mi, że partia rządząca nadal nic nie robi, w każdym razie nic ciekawego  i właśnie  dlatego należy  koncentrować się na ucisku kobiet przez prezesa Kaczyńskiego Jarosława, ponieważ temat ten jest o wiele ciekawszy. Zachęcony otwieram wywiad z kolejną uciskaną przez prezesa kobietą, profesor Staniszkis Jadwigą i czytam:

Kiedy przyglądam się, w jakim kierunku idą przygotowywane przez rząd zmiany, na przykład w projektach ustawy okołobudżetowych, to uderzające jest, jak dalece następuje odejście od wizji Polski solidarnej.
W czym to odejście miałoby się przejawiać?
Rząd w tych próbach reform zarządza ryzykiem w ten sposób, że nadmiernie obciąża nim pracowników. Zdejmuje się natomiast odpowiedzialność i ryzyko w sferze finansów publicznych oraz polityki społecznej. A także z pracodawców. Nigdy to przeciwstawienie solidarności i liberalizmu nie było tak ostre jak teraz.
Z tego wynika, że wbrew temu, co mówi wielu komentatorów, rząd coś robi?
Tak. Jeszcze do niedawna wydawało się, że rząd nic nie robi, bo boi się odpowiedzialności i nie chce sobie zaszkodzić w kolejnych wyborach. Ale ekipa Donalda Tuska uczyniła następne przełożenie. To znaczy teraz udaje, że nic nie robi. Że też znajduje się w tej spirali emocji. Jednak udając, że nic nie robi, zaczął wprowadzać bardzo radykalne posunięcia.
Najpierw udawał, że coś robi, a teraz udaje, że nic nie robi?
Dokładnie tak. Też udaje, ale w drugą stronę.
Może dobrze, że rząd zaczął reformować?
Ale kierunek tych reform jest błędny, bo tworzy dzikie stosunki pracy. Widać to na kilku poziomach.
A na jakim etapie tego tworzenia się znajduje?
Niektóre rzeczy są już faktami dokonanymi. Bo nie wymagają zmian ustawowych.
Na przykład?
Międzynarodowa Organizacja Pracy w Genewie zauważyła, że po kryzysie bezrobocie w Polsce wprawdzie się zwiększyło o 3,5 proc., ale w przemyśle spadła liczba stanowisk pracy aż o 10 proc.
W administracji zatrudnienie natomiast wzrosło. Jest to kuriozalne.
Taki trend jest chyba wszędzie na świecie?
Nie, bo u nas to nie jest żadna racjonalizacja. W przemyśle zatrudnienie spadło głównie z tego powodu, że część tam pracujących wypchnięto na samozatrudnienie. W sumie 1,5 miliona osób. I zakwalifikowano ich jako sektor prywatny.
Jakie to ma konsekwencje? 
To oznacza, że nie podlegają pod kodeks pracy, pod okres wypowiedzenia itp. Całe ryzyko jest przerzucane na samozatrudnionego. Jeśli nie ma zamówień, to koniec pracy. Taki samozatrudniony sam płaci składki, co oznacza, że płaci je na najniższym poziomie. A to produkuje przyszłą biedę. I zniechęca inwestorów, którzy przewidują mniejszą konsumpcję w przyszłości.
Innym przykładem przerzucania na pracownika ryzyka jest propozycja pełnej kapitalizacji systemu rent. Tyle, ile pracownik zapłaci składek, tyle dostanie. A ten, kto nie ulegnie wypadkowi, nic nie dostanie. Rezygnuje się z solidarności płacących składki.
Po co rząd to proponuje?
Rozpaczliwie szuka oszczędności. W sposób chaotyczny. W Sejmie takich projektów czeka na przyjęcie wiele. I posłowie pod presją czasu będą je bez zastanowienia przyjmować. Jednocześnie jest wielkie marnotrawstwo, w tym w administracji. To wszystko jest nieefektywne, niesolidarne i zwiększające ryzyko tych ludzi, którym jest najtrudniej. Po raz pierwszy ta metafora solidarni-liberalni wyraża rzeczywistość. 

(...)

Ekonomiści, nawet po kryzysie, uważają, że w tej fazie należy jednocześnie uaktywniać kapitał ludzki. Nie spychać ludzi, m.in. przez zwiększanie ryzyka, o którym mówiłyśmy, w determinację. A to idzie w innym kierunku. Produkuje się nowe pokolenie emigrantów. W tej sytuacji kraj padnie, bo nie będzie pieniędzy na emerytury, pogłębią się procesy starzenia społeczeństwa. Odpłyną ludzie lepiej wykształceni. I ten rząd nam to właśnie teraz zapewnia.

I teraz myślę sobie, że po raz kolejny chłopaków z boiska nie doceniłem. W sumie wygląda, że robią dokładnie  tak, jak według redaktora Zaremby dawno temu zaplanowali. Końcówka meczu, bramkarzowi i obronie przeciwnika coś  dziwnego się przytrafiło, walimy w pole karne.

Wszyscy ostatnio byli wobec naszego premiera bardzo niesprawiedliwi i śmiali się z niego, kiedy przeprowadzał się do Sejmu, żeby ustaw pilnować. A teraz wychodzi na to, że on mógł być wcale na serio. Jak zawsze wychodzi na jego. Jak sam zainteresowany powiedział w zeszłym miesiącu: Mnie też ktoś kiedyś zlekceważył i źle na tym wyszedł.

Nieprzychylni komentatorzy nie zrozumieli po prostu, że w rozumieniu odważniejszej polityki liberalnej zaszła pewna niezgodność semantyczna, ale pretensje o to mogą mieć tylko do samych siebie. Premier Tusk od dawna nie taił się z głęboką fascynacją myślą Alfreda Jarry'ego - wystarczy przypomnieć klasyczny już jego tekst o Polsce jako nienormalności, który jako żywo mógł napisać również Jarry. Podobnie zresztą jak powyższą wypowiedź o lekceważeniu.  Albo jego autocharakteryzację sprzed kilku lat: Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności - nawiasem mówiąc, mam ogromną nadzieję, że to zdanie zostanie kiedyś wyryte na jego nagrobku, bo byłoby szkodą wielką, gdy przepadło dla potomności.  Albo równie legendarne zdanie wypowiedziane do urzędniczki własnej kancelarii: Niech pani pamięta, ja bardzo nie lubię złych wiadomości. Jest całkiem jasne, że na kartach Króla Ubu gdański wizjoner znalazł również definicję odważniejszej polityki liberalnej. Definicja ta brzmi: Przy tym systemie, zrobię prędko majątek, wówczas pozabijam wszystkich i wyjadę.

Nie będę się upierał, że pod taką definicją liberalizmu podpisaliby się Margaret Thatcher, Friedrich August von Hayek czy nawet Milton Friedman. Wcale jednak nie sądzę, że powinno to Słońcu Peru w czymkolwiek przeszkadzać. W końcu nie wypadł sroce spod ogona i ma prawo zanieść myśl liberalną w regiony, których istnienia ci starzy nudziarze nawet nie podejrzewali. Chyba że też czytywali Jarry'ego.

Poza tym mam graniczące z pewnością podejrzenie, że dokładnie w taki sam sposób liberalizm rozumie baza elektoratu PO: polscy młodzi, wykształceni, z wielkich miast. Kiedy jeszcze miałem wątpliwą przyjemność mieszkania w kraju,  uderzało mnie, że cytowanie w dyskusjach wypowiedzi Thatcher czy Friedmana na temat - powiedzmy - roli państwa prawa w funkcjonowaniu wolnego rynku było traktowane jako wyraz skrajnego oszołomstwa. Pamiętam takich wykształconych młodzieńców, którzy z pasją przekonywali mnie, że - powiedzmy - państwowa policja czy sądownictwo są z natury złe przez sam fakt, że są utrzymywane z podatków. Mafia nie tylko może wypełniać ich zadania znacznie lepiej, ale również jest na wyższym poziomie moralnym, nie będąc obciążona grzechem poczęcia z pieniędzy publicznych. I, prawdę mówiąc, po przeczytaniu np. takiego oto fragmentu ze wspomnianego wyżej tekstu redaktora Zychowicza:

Sędziowie niepodległej Rzeczypospolitej często odczuwają solidarność zawodową z mordercami, którzy skazywali na śmierć polskich patriotów. W sumie przed sądem postawiono dziesięciu komunistycznych sędziów i prokuratorów. Skazano tylko jednego, Tadeusza Nizielskiego, ale i ten wyrok uchylono.
– Weźmy choćby proces Jerzego Milczanowskiego. Sędzia wprost powiedział wówczas, że sędziów nie wolno skazywać. Bo przecież jego też, za 20 czy 30 lat, ktoś może będzie chciał postawić w stan oskarżenia za wydane przez niego wyroki. W innym przypadku sędziowie używali rozmaitych kruczków prawnych, by ratować „kolegów” z lat 50. – mówi jeden z polskich urzędników zbierających dokumenty dotyczące mordów sądowych.
Szwagrzyk: – Zajmuję się tymi sprawami od wielu lat i nigdy nie spotkałem się z tym, żeby któryś z nich żałował swoich czynów. Żeby chciał przeprosić rodziny ofiar. Zamiast tego okazują arogancję i butę. Weźmy choćby proces Adama Humera i innych oficerów śledczych. Oni na korytarzach w straszliwy sposób wyzywali i szydzili ze swoich ofiar, biednych schorowanych kobiet. Traktowali je zupełnie jak wtedy. Jedyna różnica: teraz nie mogli bić.
przestaję się tym młodym, wykształconym dziwić. Rzeczywiście, dlaczego zwykła mafia miałaby być pod jakimś względem gorsza przez to, że nie mają tóg, mundurów czy służbowych emerytur? Przypominam sobie, jak np. redaktor Jachowicz po tym, gdy - według wszelkiego prawdopodobieństwa - esbecy spalili mu mieszkanie razem z żoną, powiedział, że tych ludzi boi się znacznie bardziej niż takich zwykłych gangsterów z Pruszkowa czy Wołomina, o których pisał przez całe życie. Skąd "młodzi wykształceni" mieliby wiedzieć, że z tym państwem prawa chodzi o coś trochę innego? I dlaczego niby mieliby wierzyć, że wiara w zainstalowanie czegoś takiego w rzeczywistości "postkomunistycznej" Polski  nie jest kompletną utopią? Czym ta dzisiejsza Polsza w warstwie mentalnej, prawnej i moralnej różni się od tej z lat siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych w opisie Ziemkiewicza z "Polactwa"?
Lektorzy partyjni, jak należało się spodziewać, stanowić powinni komunistyczną śmietankę. Powinni nas, młodych dziennikarzy, starać się natchnąć swym ideologicznym zaangażowaniem, zaagitować, rozgrzać, toż za to im, do cholery, płacono i rozdawano talony na małe fiaty. Tymczasem na swych szkoleniach z kamiennymi twarzami, monotonnym, znudzonym głosem recytowali nam brednie z przeznaczonych do tego broszurek, a po południu, przy obowiązkowym gorzałkowaniu (barek ośrodka zaopatrzony był w wódki i piwa o klasę lepsze od asortymentu dostępnego w sklepach) usiłowali się z nami zbratać, udowadniając, że tak prywatnie, między nami, mają to wszystko głęboko w tyle, no ale, bądźmy poważni, przecież jest określona sytuacja międzynarodowa, są pewne określone uwarunkowania, no nie, Jałta, czterdzieści dywizji, no co niby zrobisz. Taki był sznyt ówczesnych komunistów. W prywatnych kontaktach demonstracyjnie klęli komunę, opowiadali, jacy to kretyni siedzą w KC i politbiurze, co ci idioci znowu wymyślili - dokładnie tak, jak towarzysz Jan Winnicki z serialu Barei „Alternatywy 4”, postać doskonale podpatrzona w rzeczywistości tych czasów.

Ale widziałem także komuchów nieco innych. Komuszków, powinienem był właściwie powiedzieć, bo chodzi o moich rówieśników. Nie było ich wielu - na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie. Przeważnie synowie komunistycznych generałów, pułkowników lub sekretarzy, choć nie było to regułą. Inteligentni, doceniający wagę wykształcenia, uczący się języków i tak cyniczni, że aż nie było po nich tego cynizmu znać, do tego stopnia uważali go za rzecz najzupełniej naturalną. Szykowali się robić kariery, żyć w luksusowych domach, jeździć dobrymi samochodami, bywać na Zachodzie, i w gruncie rzeczy nic ich w życiu więcej nie interesowało. Pytani o swoje członkostwo w ZSyPie czy innej powszechnie bojkotowanej organizacji potrafili odpowiedzieć z rozbrajającą szczerością: „przecież jak się w tym kraju nie da dupy, to się do niczego nie dojdzie”. Komuna ich potrzebowała i korzystała z ich gotowości chętnie, bynajmniej nie egzaminując ze szczerości deklarowanych przekonań. Czasy były takie, że kto „dawał dupy”, a jeszcze nie był przy tym ostatnim mułem, znał jakiś język obcy i miał pojęcie o czymkolwiek, szedł w górę jak rakieta. Oczywiście, śmieliśmy się z nich i otaczaliśmy towarzyskim ostracyzmem. Ale oni jakoś ten ostracyzm znosili, wliczając go w koszty wymarzonej kariery, i śmieli się z nas, przy nielicznych okazjach, kiedy do takich rozmów przychodziło, mówiąc, że my nigdy nic nie osiągniemy, a oni kiedyś będą tu rządzić.

I rzeczywiście, rządzą. Co i raz widzę te zapamiętane z młodości padalcowate twarze i rybie oczka na zdjęciach i na ekranie telewizora. Są prezesami państwowych mediów i spółek skarbu państwa, ministrami, obsadzają zarządy i rady nadzorcze, przekręcają miliony, a jeden zdołał nawet tak w sobie polactwo rozkochać, że dwukrotnie wygrał wybory prezydenckie. Żeby nie było nieporozumień: tego akurat w młodości osobiście nie znałem, i naprawdę tego nie żałuję.

Postawiłem pytanie i sam na nie odpowiem. Otóż różni się przynajmniej pod jednym zasadniczym względem i nie jest to bynajmniej różnica na lepsze. Jeśli wierzyć relacji Ziemkiewicza, wtedy na przyzwoitszych wydziałach na stuosobowym roku trafiał się taki jeden, albo i tego nie i taki pomysł na karierę i przyszłość niósł ze sobą przynajmniej jedno, średnio zresztą uciążliwe ryzyko: towarzyskiego ostracyzmu. Od końca lat osiemdziesiątych i to ryzyko zniknęło. Podejście do działalności politycznej, partyjnej czy pracy w administracji jako skrzyżowania prostytucji z walką mafijną stało się wśród młodych-wykształconych-z-wielkich-miast nieomal obowiązującym modelem. Każdy, kto ma nieco lepsze pojęcie, jak wyglądały młodzieżówki partyjne już w latach dziewięćdziesiątych, wie, że nie przesadzam.

W ten sposób wyrosło kilka pokoleń Kalibanów nauczonych ludzkiej mowy. Czekających z pyskiem w gnoju, z nogami w raju, aż nadejdzie nic w czarodziejskim płaszczu Prospera. I nadeszło, a jakże. Premier i marszałek Sejmu (że o prezydencie nie wspomnę), którzy całą swoją karierę podporządkowali projektowi a la Alfred Jarry, aby w ostatniej minucie meczu nędzne pozostałości państwa polskiego nie tyle zdemontować, co zmasakrować i uciec z łupem, są produktem najdoskonalszym i ostatecznym naszej powojennej historii.

Przypominijmy sobie raz jeszcze pokrótce wiadomości z tego roku. Gdzie kończy się Ubu z Ubicą, Żyronem, Bardiorem, Piłą i Kotysem, a zaczyna Tusk ze Schetyną, Komorowskim, Ostachowiczem, Arabskim, Nowakiem, Klichem, Rostowskim, Millerem, Sikorskim, Hall, Piterą i Kopacz? Czy Alfred Jarry powstydziłby się takich uczniów?
  • W rządowym samolocie, pomiędzy Smoleńskiem a Katyniem, w miejscu i czasie najbardziej dla Polaków symbolicznym, na skutek bądź błędów i zaniedbań, bądź świadomego działania tegoż rządu ginie Prezydent RP z Pierwszą Damą, ostatni Prezydent RP na uchodźstwie, najwyżsi dowódcy sił zbrojnych, tj. łącznie dziesięciu wojskowych w randze generała bądź admirała, biskupi polowi, kapelani i ordynariusze wszystkich wyznań, prezesi: Narodowego Banku Polskiego, Światowego Związku Żołnierzy AK, Polskiego Komitetu Olimpijskiego, stowarzyszenia Wspólnota Polska, Polskiej Fundacji Katyńskiej, Komitetu Katyńskiego, Federacji Rodzin Katyńskich, Naczelnej Rady Adwokackiej, szefowie: IPN, BBN i Kancelarii Prezydenta, troje wicemarszałków Sejmu i czternaścioro innych parlamentarzystów, wśród nich szefowie klubów, wiceprzewodniczący i wiceprezesi swoich partii, Rzecznik Praw Obywatelskich, kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, rektor UKSW, kanclerz i członkowie kapituły Orderu Virtuti Militari, pięciu sekretarzy i podsekretarzy stanu oraz jedna z największych legend Solidarności - aby ograniczyć się tylko do najważniejszych ofiar.
    [Dalej, pakujcie szlachtę do jamy...  Hrabia witebski... Wielki książę poznański... Książę Kurlandji oraz miast Rygi, Rewlu i Mitawy... Książę Podola... Margrabia Torunia, palatyn połocki... Wracam z Krakowa, gdzie widziałem, jak wynosili ciała więcej niż trzystu szlachty i pięciuset sędziów, których zabito.
  • Po tej rzezi nikt z urzędu odpowiedzialny lub współodpowiedzialny nie składa nawet dymisji, nie mówiąc już o strzeleniu sobie w łeb. Tzw. "śledztwo" zostaje całkowicie oddane najbardziej zdegenerowanym i skorumpowanym instytucjom rosyjskim; co więcej, przekazane z pominięciem istniejących pomiędzy Polską a Rosją umów. Jest prowadzone przez prokuratora, który z ramienia Putina nadzorował śledztwa w sprawach Politkowskiej, Chodorkowskiego i Litwinienki oraz ciało, które nawet w świetle prawa rosyjskiego jest de facto nielegalne. Przez dobre pół roku wrak nie zostaje zabezpieczony, a po pobojowisku walają się resztki zwłok bez żadnej reakcji ze strony polskiego rządu, który z zimną krwią okłamuje obywateli w  dosłownie każdej wiążącą się z katastrofą sprawie. Polscy ministrowie kłócą się ze sobą w mediach nawet co do kwestii, czy lot był cywilny, czy wojskowy, polski premier oskarża rodziny ofiar katastrofy, że chodzi im tylko o forsę, polski przedstawiciel przy nielegalnym ciele rosyjskim zajmuje się promowaniem własnej książki, minister spraw wewnętrznych wprost sugeruje, że film z rosyjskimi mundurowym demolującymi wrak samolotu jest fałszywką, minister zdrowia opowiada brednie o przekopaniu ziemi do głębokości metra i genetycznej identyfikacji każdego kawałka zwłok, doradca prezydenta oznajmia narodowi, że przyjaźń Putina jest najwyższą wartością, dla której należy poświęcić wszystko, szef Biura Ochrony Rządu kłóci się przez media z własnymi podwładnymi, czy którykolwiek z nich w momencie katastrofy był na lotnisku. Aby sprowadzić pamięć o tragedii do odpowiednich wymiarów, przed Pałacem Prezydenckim organizuje się happening dla młodzieży, którego głównymi atrakcjami są: krzyż z puszek piwa, sikanie na znicze i skandowanie "Pokaż cyce!". A oczkiem w głowie ludzi nowowybranego prezydenta zamiast pomnika dla poprzednika staje się pomnik dla poległych w najeździe na Polskę krasnoarmiejców, który bluźnierczo komponuje prawosławny krzyż z bolszewickimi bagnetami.
    [Zgromadźcie trzy miljony, upieczcie sto pięćdziesiąt wołów i baranów, tem bardziej, że i mnie się okroi... Poważna liczba psów w wełnianych pończochach wypada co rano na ulice; te hycle robią cuda!... Mości Ubu, Rosjanie atakują. - No więc co? Cóż ty chcesz żebym ja na to poradził? To nie ja im kazałem.]
  • Sekretarz najważniejszej organizacji wojskowej, do której należy Polska, porażony kompletną indolencją w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, zignorowaniem sugestii pomocy i wszystkich NATO-wskich norm bezpieczeństwa, wymuszoną przez polskich polityków kompromitacją naszego kontyngentu w Afganistanie, atakowaniem przez rząd najbardziej zasłużonych dla Sojuszu polskich generałów i błyskawicznie odradzającym się warszawsko-kremlowskim braterstwem broni ogłasza, że zdobywa się na bezprecedensowy krok i na zgromadzenie plenarne NATO w Polsce nie przyjedzie, potwierdzając tym samym, że Polska jest członkiem Sojuszu już tylko formalnie. Armia zostaje faktycznie pozbawiona zdolności bojowej. Już rok temu według oceny wtajemniczonych byłoby trudno wypełnić żołnierzami zdolnymi do walki jeden średniej wielkości stadion (ach, znowu ten futbol...). Przez jakiś czas po oficjalnym przejściu na zawodowstwo nie istnieją nawet nowe reguły naboru, dzięki czemu zaistniał ewenement na światową skalę: armia, która nie może przyjmować żołnierzy.  W ciągu ostatnich czternastu miesięcy mieliśmy  czterech dowódców Wojsk Lądowych, z których pierwszy odszedł, bo nie potrafił się pogodzić z zawinioną przez MON śmiercią jednego ze swoich najlepszych oficerów, drugi zginął w Smoleńsku,  trzeci był p.o. przez półtora miesiąca, a obecny - wstąpił do szkoły oficerskiej zaraz po inwazji Układu Warszawskiego na Czechosłowację i był szefem sztabu 35 Pułku Desantowego podczas wprowadzania staniu wojennego. Szefem MON jest psychiatra, który do historii międzynarodowej wojskowości i psychiatrii przechodzi zdaniem: w 2013 roku Ghanzi stanie się kulturalną stolicą świata islamu. W ciągu kilku miesięcy po Smoleńsku wypowiedzenia z pracy składa około pięciu tysięcy zawodowych wojskowych. Polskie lotnictwo wojskowe przestaje de facto istnieć. Największym sukcesem MON w zakresie marynarki wojennej jest zwodowanie wybudowanego przez dziesięć lat - i kosztem miliarda dwustu milionów złotych - pustego kadłuba korwety i ogłoszenie, że z braku funduszy dalsze prace zostają wstrzymane.
    [Nie dam pieniędzy. A to ładna historja. Przedtem płacono mi, żebym szedł na wojnę, a teraz trzeba mi iść na wojnę na własny koszt... Ubolewania godne jest, że stan naszych fynansów nie pozwala mieć wehikułu na naszą miarę; z obawy bowiem aby nie ochwacić naszego bieguna, uczyniliśmy całą drogę pieszo, wlokąc naszego konia za uzdę. Ale, kiedy będziemy z powrotem w Polszcze, wyimaginujemy, przy pomocy naszej wiedzy fyzykalnej i przy pomocy naszych doradców, powóz wietrzny, zdolny przenieść całą armję.]
  • Polski rząd po odkryciu w Polsce dużych złóż gazu łupkowego i gigantycznym wzroście zainteresowania ze strony koncernów amerykańskich, po załamaniu się obrazu Rosji jako wiarygodnego dostawcy, przy lawinowo narastających wątpliwościach co do stanu rosyjskiej infrastruktury i zdolności do eksploatacji nowych złóż, pomimo obowiązywania starej umowy gazowej jeszcze przez dziesięć lat, pomimo ponoć ciągle postępującej budowy gazoportu, bez jakiegokolwiek sprawdzenia np. potencjału techniki zgazowywania węgla, entuzjastycznie podpisuje z Rosjanami umowę, która wiąże nas z Moskwą na kilka pokoleń. Umowa pozbawia nas nawet pakietu kontrolnego nad tranzytem i do tego stopnia łamie prawo europejskie, że KE usiłuje bronić polskich obywateli przez polskim rządem i rząd przez kilka miesięcy walczy o pozwolenie na pogwałcenie interesów własnego kraju. Wynegocjowane ceny gazu są wyższe niż dla całej UE, półtora raza wyższe niż dla Niemiec - żeby o Ukrainie czy Białorusi nie wspomnieć - i porównywalne jedynie z Kuwejtem. Rząd zakontraktowuje większą ilość gazu rocznie niż wynoszą potrzeby Polski i zobowiązuje się płacić całość kwoty niezależnie od faktycznej konsumpcji, faktycznie pozbawiając sensu poszukiwanie alternatywnych źródeł gazu i energii. Jednocześnie stawki, które Rosja zobowiązuje się płacić Polsce za tranzyt są niższe niż dla wszystkich sąsiednich krajów łącznie z Białorusią i Ukrainą, a Polska rezygnuje z przyznanych przez moskiewski sąd zaległych opłat tranzytowych za poprzednie lata. Następnego dnia po podpisaniu umowy okazuje się, że rozbieżność pomiędzy Warszawą a Kremlem co do dat jej obowiązywania przekracza dwadzieścia lat.
    [To prawda, Rosjanie. Ładnie teraz wyglądam. Gdybym jeszcze miał sposób wynieść się stąd; ale gdzie tam, jesteśmy na wyżynie i stanowimy cel dla wszystkich pocisków.]
  • Wśród ekonomistów toczy się interesująca dyskusja co do faktycznej wysokości długu publicznego Polski. Eksperci Instytutu Sobieskiego szacują go na co najmniej 200% PKB, natomiast eksperci NBP - na 220% PKB. Człowiek, którego Tusk wymieniał jako jednego ze swoich dwóch największych mentorów, uruchamia w centrum Warszawy zegar długu, plagiatując zresztą co najmniej kilka opozycyjnych stron internetowych. Profesor SGH udziela mediom wywiadu, w którym obszernie porównuje gospodarcze koncepcje Gierka, Leppera i Tuska i konstatuje, że dwaj pierwsi w porównaniu z ostatnim wykazywali nieporównywalnie więcej odpowiedzialności za Polskę. Dla przypomnienia: jedyny kompetentny ekonomista współpracował z tym rządem przez trzy miesiące na początku funkcjonowania, od 3 stycznia do 18 kwietnia 2008 i odszedł oszołomiony odkryciem, że politykę gospodarczą faktycznie kształtują ludzie w rodzaju Ostachowicza, Arabskiego, Nowaka i Grasia z ich sondażami i słupkami. Tusk odpowiada krytykom, że interesuje go wyłącznie tu i teraz, a swoim głównym celem w ramach naprawy finansów czyni gigantyczny skok na składki emerytalne Polaków. Teraz dowiadujemy się od profesor Staniszkis, że następny w kolejności jest system rent i ubezpieczeń. Działania te mogą zamknąć kilka milionów Polaków w ekonomicznym getcie, natomiast w żaden sposób  nie zapobiegają krótko- ani długoterminowym skutkom kryzysu, nie są poparte żadną głębszą wizją ekonomiczną, nie naprawiają struktury wydatków publicznych. W istocie rządy człowieka, który kiedyś reklamował walkę z klasą próżniaczą jako swój główny cel polityczny, który rozpoczynał rządy od obietnic jednego okienka i komisji Przyjazne Państwo doprowadziły do najbardziej surrealistycznego wzrostu biurokracji i administracji w Polsce. W tegorocznym raporcie Doing Business IFC i Banku Światowego Polska jest na 70 miejscu, za Kazachstanem (#59), Fiji (#62), Ghaną (#67), Białorusią (#68) i Namibią (#69 - początkowo podana przez m.in. redaktora Jankego za PAP informacja, że wyprzedziliśmy Namibię, jest błędna), żeby nie wspomnieć o Rumunii (#56), Bułgarii (#51), Armenii (#48), czy tym bardziej absolutnie nieosiągalnej dla nas Gruzji (#12 - tak jest, dwunaste). Założenie firmy - miejsce 113, przejrzystość podatków - miejsce 121, uzyskanie pozwolenia na budowę - miejsce  164. Przypomnę raz jeszcze: w żaden sposób nie ruszając tego molocha, w ciągu kilku miesięcy wypchnięto półtora miliona Polaków na fikcyjne samozatrudnienie. Ciekawe, w jaki sposób "samozatrudniony" pan Zenek ze Starachowic czy innych Gliwic miałby sobie poradzić z biurokratyczną machiną, w której samo założenie firmy oznacza przejście przez sześć procedur zajmujących średnio 32 dni? Jakie i na co będzie płacił składki? I co on później z tych składek będzie miał?
    [Dalej, panowie świntuchy fynansowe, przywóźcie tutaj wózek fynansowy... Po pierwsze, przejdziemy rozdział fynansów; dalej będziemy mówili o małym systemiku, którym wymyślił na to, aby sprowadzać pogodę i odwracać deszcz... Pierwszy finansista: Ależ to idjotyczne, ojcze Ubu. Drugi finansista: To niedorzeczne. Trzeci finansista: To się nie trzyma kupy. Ubu: Kpicie sobie ze mnie! Do jamy finansiści! (spuszczają finansistów do jamy)
I zaiste, wszystko to przestaje być idjotyczne, niedorzeczne i nietrzymające się kupy jeśli pamiętać, że istota liberalizmu zdaniem partii rządzącej i trzonu jej elektoratu to hasło: przy tym systemie, zrobię prędko majątek, wówczas pozabijam wszystkich i wyjadę.

Opis tego, co dzieje się na stadionie po ostatnim gwizdku w tak brawurowo rozstrzygniętym meczu pozostawimy znowu wieszczowi Jarry'emu:

Hu! hu! widzimy was znowu, panowie fynanse. Naprzód, nacierajcie dzielnie, pchając się do drzwi; skoro raz będziemy na dworze, wystarczy drapnąć. 

(...)

Ubu
Ha! sądzę, że wyrzekli się pościgu.
Ubica
Tak, Byczysław pojechał się koronować.
Ubu
Nie zazdroszczę mu jego korony.
Ubica
Masz wielką rację, Ubu


(znikają w oddali)

(...) 

Myrdol front! Z wiatrem kusz, od wiatru huź! Rozwiń żagle, zwiń żagle, ster w górę, ster w bok. Widzicie, że to dobrze idzie. Płyńcie w poprzek fali, wówczas będzie wybornie.


(...)


Ubu
Garson, przynieś nam coś do picia
(wszyscy sadowią się do picia)

Ubica
Och, co za rozkosz ujrzeć niebawem słodką Francję, naszych starych przyjaciół i zamek Mondragon!

Ubu
Ha! będziemy tam niebawem. Za chwilę przybywamy pod zamek Elsynoru.

Piła
Ja się czuję orzeźwiony myślą, że ujrzę swoją drogą Hiszpanję.

Kotys
Tak, i olśnimy krajanów opowiadaniem o naszych cudownych przygodach.

Ubu
Co to, to pewne. A ja dam się mianować mistrzem fynansów w Paryżu.

    No comments:

    Post a Comment