Tuesday, 29 June 2010

Pocztówka z Gruzji

6 - 17 czerwca 2010

Pierwszym zaskoczeniem jest lotnisko w Tbilisi. Z mojej ostatniej wizyty w lipcu 2003 pamiętałem posowiecki barak. Teraz widzę elegancki budynek, o kilka klas lepszy i bardziej funkcjonalny od Balic czy Okęcia (na którym co prawda dawno nie byłem, ale i nie tęsknię).


***********************************


Następne zaskoczenie to kontrola paszportów. W 2001 i 2003 przeprowadzały ją ponure sołdaty - typ dominujący od Brześcia po Sajgon. Jeśli w twoim kraju nie było ambasady gruzińskiej, kasowali 40 dolarów. Jeśli była, kasowano dolarów 80. Ponieważ przed samym wyjazdem upewniłem się wówczas, że w Polszcze takowej ambasady jeszcze nie było, po odstaniu swojego w zmęczonej i złej kolejce wyciągnąłem pewnym gestem czterdzieści $. W odpowiedzi sołdat wskazał listę przyklejoną obok szyby. Na samym końcu wydruku znajdowały się dopisane długopisem dwa czy trzy państwa, w tym Polska właśnie (pamiętam jeszcze Iran). Adres odpowiedniej ambasady: Berlin. To i tak nie najgorzej, bo ambasada na Meksyk była w Waszyngtonie. Czyli taki Meksykanin musiałby dostać wizę USA, żeby odwiedzić stosowny dla siebie wydział konsularny. W każdym razie dyskusje o geografii nic nie pomogły i przez granicę przeszedłem wtedy uboższy o osiemdziesiąt dolców. Nie wiem, na co te pieniądze szły, ale raczej nie na uszczelnienie granic - przemytnikom w Gruzji nie żyło się wtedy źle.

Teraz na większości stanowisk siedzą miłe Gruzinki w mundurach. Nikt niczego ode mnie nie chciał, poza pokazaniem paszportu rzecz jasna. Cała sprawa nie zajęła nawet półtorej minuty, z czekaniem włącznie. Nawet Heathrow, Stansted czy Balice wychodzą w porównaniu na horror, Kafkę i Bareję.



***********************************


Jak się okazało, Saakaszwili w podobny sposób poradził sobie z innymi umundurowanymi pasożytami, na czele z policją drogową. Wszyscy, którzy podróżowali po krajach niegdyś niezwyciężonego Związku, wiedzą jaki to jest wrzód, ci GAI-sznicy albo DAI-sznicy (na Ukrainie ponoć wymawiają DAI ze znacząco wyciągniętą ręką). Ci w Gruzji nie różnili się niczym od swoich kolegów z reszty WNP - przynajmniej nie na korzyść. Nie usiłowali nawet udawać, że ich zadaniem jest wymuszanie szacunku dla przepisów ruchu, rzecz zresztą na Kaukazie tak czy siak niewykonywalna. Ich zadaniem było wyłącznie wymuszanie łapówek.

Saakaszwili całą drogową policję po prostu rozwiązał, a wśród reszty formacji najwyraźniej przeprowadził "restrukturyzację zatrudnienia" podobną do tej wśród pograniczników.

W 2003, jak zapamiętałem, największą obrazą było wypić za kogoś toast piwem, toteż takie toasty pito wyłącznie "za naszego prezydenta (Szewarnadzego) i policję". Ta ostatnia miała dwa procent społecznego poparcia.

Spytałem Dato i Gurama, czy dalej wznoszą takie toasty.

- Oszalałeś?! - oburzyli się. - Teraz wszyscy kochamy naszą policję!

I rzeczywiście, w krótkim czasie to poparcie skoczyło do siedemdziesięciu procent.

Wcale się zresztą nie dziwię, bo te Gruzinki w mundurach naprawdę wyglądały przyjemnie.


***********************************


Są jednak i poważniejsze powody oprócz takich wzrokowych - jeśli wierzyć wszystkim moim rozmówcom, policja zaczęła traktować poważniej przynajmniej niektóre ze swoich obowiązków. Podczas moich poprzednich wizyt, zostawienie samochodu na noc w Tbilisi oznaczało zdanie się na łaskę mafii. Nie pamiętam już nawet, czy kradziono pięćdziesiąt na miesiąc, czy na tydzień. Teraz, jak uparcie twierdzili Nick z Guramem, mówimy o liczbach rzędu kilka na kwartał.


***********************************


Bezpieczeństwo poprawiło się radykalnie nie tylko, jeśli chodzi o kradzieże samochodów. W czasie moich poprzednich wizyt tylko szaleniec mógłby wybrać się ze zorganizowaną wycieczką do Swanetii. Mniej więcej stałym punktem programu w tamtych okolicach był zbrojny rabunek połączony z rewizją do naga. Coś podobnego przydarzyło się nie tylko autorowi jednej z najlepszych współczesnych książek podróżniczych o Kaukazie (Bread and Ashes, Tony Anderson), ale i pewnej japońskiej wycieczce - i przez kilka lat cała Gruzja była czarną dziurą i białą plamą dla japońskich turystów. Kiedy w 2003 kupowałem bilety do Tbilisi w Japonii, najserdeczniej przepraszano mnie, że są takie drogie, ale - jak twierdziła dziewczyna z biura podróży - takich klientów w skali całego kraju można policzyć na palcach u rąk. Mamuka I, szalony przewodnik naszego trekkingu, zabawiał nas opowiadaniem dowcipów o Swanach (Swanetach?) zajmujących się przez cały tydzień wystrzeliwaniem rodzin sąsiadów ze swoich wież obronnych, bez zmrużenia oka przyjmujących śmierć własnych żon i matek i kończących niedzielny wieczór wpisem w pamiętniku "Kolejny tydzień z głowy, ciągle ten sam spleen". To zresztą stereotyp niesprawiedliwy, bo po tym, jak pomiędzy 1917 a 1925 w podobnych sąsiedzkich dyskusjach zginęło 5% populacji czyli 600 głów, Swanowie nałożyli sobie pod tym względem daleko idące hamulce. Tak przynajmniej twierdził mój Bradt Travel Guide. Widać było jednak, że sam pomysł wyjazdu do Swanetii z grupą zagranicznych frajerów nawet szalonego Mamukę I przyprawiał o gęsią skórkę.

A dzisiaj? Tenże sam Mamuka na swojej stronie oferuje wszystkim chętnym wycieczki do Swanetii, full course - ale bez rabunku. I nie jest żadnym wyjątkiem. Turystyka do Swanetii zdecydowanie się odrodziła.


Po części dlatego, że Swanowie zaczęli się wreszcie identyfikować z władzą w Tbilisi. Ale też, jak się okazało, wystarczyło Saakaszwilemu wysłać oddział komandosów i zaaresztować jedną rodzinę trzęsącą okoliczną mafią - i poprawa była natychmiastowa.


***********************************


Szybko orientuję się, że wyraźnie zmienił się typ samochodów dominujący na ulicach Tbilisi. Niewiele jest zapamiętanych z poprzednich wizyt zdezelowanych ład i i moskwiczy, ale i wypasione wozy gangsterów i skorumpowanych biurokratów przestały kłuć w oczy. Coraz więcej ludzi jeździ po prostu normalnymi samochodami.


***********************************

W drodze z lotniska Guram i Nick pokazują z dumą kolejne nowe budynki. Uśmiecham się na widok przeszklonego ministerstwa (sprawiedliwości? spraw wewnętrznych?), którego przezroczystość miała ponoć symbolizować charakter nowej władzy. Ale tych nowych konstrukcji jest zdecydowanie więcej niż tylko takie pokazówki - niemal na każdej ulicy coś świeżego. Biedę ciągle widać, ale to nie to samo miasto. Nawet sygnalizacja świetlna o klasę lepsza niż w Krakowie czy Warszawie - wszędzie podają w sekundach czas pozostały do zmiany świateł. Z budową nowych estakad, skrzyżowań wielopoziomowych i dróg szybkiego ruchu przez centrum też jakby zaczęli sobie radzić nieco szybciej niż u nas.

Cóż, tym bardziej nie dziwi mnie, że pod koniec maja w wyborach lokalnych obecny mer z partii Saakaszwilego zmiażdżył kandydata oświeconej opozycji. A tak na pana Alasanię stawiały siły wszechświatowego postępu. Było nie było, ONZ-owski dyplomata...


***********************************


Dziwnie się czuję w Tbilisi ze świadomością, że Internet czy dopływ prądu są teraz czymś normalnym. W czasie poprzednich wizyt oczekiwanie na pierwsze problemy ze światłem było stałym punktem imprez w prywatnych domach. Zagraniczni turyści nie odczuwali problemu tak bardzo tylko dlatego, że przeznaczone dla nich hotele miały własne generatory. Ale organizatorzy pierwszej konferencji, na której tutaj byłem, uprzedzili, żeby oprócz transparencji wydrukować tyle kopii handoutów, żeby starczyło dla całej publiczności - i taszczyłem wtedy to wszystko w walizce.


***********************************


Nic nie sprawia mi większej przyjemności niż widok dawnego hotelu Iberia - w czasach radzieckich intouristowskiej pokazówki przy Placu Republiki. W 2001 i 2003 zapamiętałem dołujący widok budynku wypełnionego przez uchodźców z Abchazji czy Osetii, z praniem wiszących we wszelkich możliwych otworach i balkonami zabudowanymi na dodatkowe klitki. Teraz tym uchodźcom znaleziono gdzieś wreszcie ziemię, domy i mieszkania. A Iberia zmieniła się w najnormalniejszego na świecie Radissona. Nigdy nie przypuszczałbym, że na logo Radissona można patrzeć z taką ulgą.


***********************************

Skąd znaleźli na to wszystko pieniądze? Oczywiście, Gruzja dostawała ogromną pomoc od Stanów, ale nawet tego nie wystarczyłoby. Pamiętam, że mój przewodnik przed Rewolucją Róż zestawiał całe roczne dochody do budżetu Gruzji z dochodami Manchesteru United - jednego klubu piłkarskiego. Czyli zaczynali z bardzo niskiego progu. Pamiętam też, że zaraz po Rewolucji Róż dość kontrowersyjny minister od prywatyzacji sprzedawał wszystko jak leci komu popadnie, co niestety najczęściej oznaczało Rosjan. O to akurat Mamuka II, który wypytuje mnie na okoliczność przeczytanego właśnie tłumaczenia artykułu z "Gazety Polskiej", ma do dziś do ekipy Saakaszwilego żal.

Ale i tego byłoby za mało. M., z którym spędzam niedzielne popołudnie, twierdzi, że po rewolucji wpływy do budżetu wzrosły o jeden rząd wielkości. Nie mogłem w to uwierzyć, ale przygotowując ten wpis zajrzałem na NationMaster.com. W 2003 roku Gruzja ze wpływami do budżetu $603,500,000 zajmowała 129 miejsce. Dla porównania: pierwszą setkę zamykała wtedy Malta, 107 było Zimbabwe, 109 Albania, 123/124 - Zachodni Brzeg i Strefa Gazy. Statystyki NationMaster.com zamykają się na 2007: wtedy Gruzja już dawno wyprzedziła te wszystkie potęgi z rocznymi wpływami do budżetu $3,680,000,000. Czyli ponad sześciokrotnie wyższymi. Nie wykluczam więc już wcale, że dzisiaj te wpływy są ponad dziesięciokrotnie wyższe niż w 2003.


- Ludzie zaczęli wreszcie płacić podatki - mówi Guram. A M. mówi: - Wyobraź sobie, ile te umundurowane i nieumundurowane pasożyty przed 2003 wysysały z gospodarki, z budżetu, z nas wszystkich. Gdzie te wszystkie pieniądze szły?

I faktycznie, przypominam sobie rozmowę z 2003 z Niemcem szkolącym gruzińską służbę graniczną (a może to był obserwator pokojowy?). Opowiadał o bodajże milionie dolarów przysłanych z zagranicy na sprzęt czy umundurowanie właśnie. Cała kwota co do centa wyparowała gdzieś po drodze.


***********************************


Co jest największym problemem? Największym problemem jest oczywiście Rosja. A po Rosji? Bezrobocie - mówią wszyscy zgodnie. Oficjalne statystyki nie wydają mi się jeszcze wcale takie złe, zwłaszcza w porównaniu z doświadczeniami polskiej dwudziestolatki. Ale M. mówi, że wielu oficjalnie zatrudnionych ludzi pracuje na sezonowych kontraktach dla, powiedzmy, jakichś tureckich firm. Płacą im poniżej wszelkich norm i przyzwoitości, a kiedy sezon na, powiedzmy, wyrąb drewna się skończy - znowu zostaną na lodzie.

Ale czy w Polsce lat dziewięćdziesiątych sytuacja wyglądała lepiej?


***********************************


O M. warto opowiedzieć więcej. Odszedł z uniwersytetu i mojej specjalności w latach dziewięćdziesiątych, bo za głodowe pensje nie dało się wtedy utrzymać rodziny. Pracuje w przedstawicielstwie KE. I ta praca zaczyna mu wychodzić uszami, choć płacą dobrze i do Brukseli regularnie sobie jeździ.


- To całe UE to jakiś nowy Związek Radziecki. Nikogo nic nie obchodzi, nikt za nic nie odpowiada, nikt nie rozumie, co się dookoła dzieje. Całą energię koncentrują na zupełnie księżycowych rozliczeniach z centralą. Dostaję na przykład zlecenie, żeby zaksięgować 500 tysięcy dolarów na "confidence building" - "budowanie zaufania pomiędzy Abchazją a Gruzją". Co to w ogóle znaczy?! Niby w jakiej kategorii mam coś takiego zaksięgować? Na co oni konkretnie wydali te pieniądze - może po prostu na restauracje i panienki? Znienacka potrafią na przykład uznać, że warto wprowadzić nowe normy na gaśnice przeciwpożarowe w swojej siedzibie i zamówić kilka ton gaśnic przez DHL. Czy wiesz, ile kosztuje wysłanie tutaj z Brukseli przez DHL zwykłego listu, który waży kilka gramów? To pomnóż sobie teraz.

- O Putinie mam jak najgorsze zdanie, to nasz śmiertelny i okrutny wróg - ale poważny polityk, ciężkiej wagi, który rozumie, o co toczy się gra. A ci tam - to wszystko ludzie niepoważni. A jacy protekcjonalni. z jaką wyższością tłumaczą, jak mamy sobie układać stosunki z Rosją i co zmienić w swojej zacofanej świadomości!


- Kiedy zginął Wasz Prezydent, mówię im: flagi unijne przed siedzibą przedstawicielstwa też trzeba opuścić. Ile było krzywienia się! "Ale czy naprawdę musimy? On był przecież przeciwko UE!"



***********************************


Właśnie. Wasz Prezydent. Niby wiedziałem, że jest tutaj bohaterem narodowym, ale co innego wiedzieć z gazet, co innego słyszeć od ludzi. Pytania o Katyń słyszę przy każdej okazji. Co my o tym wszystkim myślimy? Dlaczego Polacy pozwolili Rosji na tak dużo przed katastrofą, zaraz po katastrofie, w śledztwie? Dlaczego nie naciskają, nie protestują?

Kiedy słyszą, że problem jest nie tylko i nie przede wszystkim w stosunkach między Rosją a Polską, ale w stosunku polskiego rządu i większości polskiego społeczeństwa do własnego kraju - załamują się przejściowo.

- Jeśli tak jest, to nam pozostaje już tylko wywiesić białą flagę.

M. po chwili dodaje: - Cóż, w takim razie znowu niedługo będziemy musieli przelewać krew. Jak zawsze.

Dla niego ma to znaczenie szczególnie osobiste - Czy wiesz, jaki jest najstraszniejszy moment w życiu ojca? Kiedy Rosjanie idą na Tbilisi, a twój syn wchodzi do pokoju i mówi "Chcę bronić kraju, tato, odwieź mnie na pobór!" I co mam zrobić? Przecież zawsze chowałem go na dobrego Gruzina, mam teraz protestować? Następnego dnia rano go odwożę, a ulica przed punktem poborowym cała pełna takich ojców jak ja z tymi chłopakami...

- Czy wiesz, jak wtedy czuliśmy się osamotnieni? I wtedy przyjeżdża Wasz Prezydent z pozostałymi prezydentami, staje przed nami wszystkimi na ulicy Rustawelego i mówi po prostu "My mówimy nie!" Czy możesz sobie wyobrazić, co to dla nas znaczyło?

- I cały świat patrzy i widzi, ile głów państw jest w naszej stolicy. A w kilka godzin później Bush i McCain ogłaszają, że oni też mówią nie i Rosjanie wstrzymują ofensywę...


***********************************


Wyschnięci po raftingu pakujemy się do autobusu. Dato i ja zadbaliśmy o alkohol dla schnącego towarzystwa - on miał czaczę, ja wino. Ale nie dopili i o pozostałości musimy zatroszczyć się sami.

- No to wykończymy specjalny toastem dla nas dwóch - mówi Dato i nagle poważnieje. - Wypijmy za Pana Kaczyńskiego ["Pan Kaczyński" mówi po polsku]. Nasz prezydent robi dużo głupich rzeczy, ale jedno muszę mu oddać - w czasie pogrzebu Waszego Prezydenta zrobił dokładnie to, czego wszyscy oczekiwaliśmy. Pan Kaczyński to był niezwykły człowiek. Polityk z innej rzeczywistości. Mądry, prawy i odważny. Takich mężów stanu już nie ma i nie wiem, czy się jeszcze pojawią.



***********************************



W sobotę jestem na przyjęciu po chrzcinach. Osobliwe to chrzciny, bo podwójne, a jedno z chrzczonych jest ojcem chrzestnym drugiego. Dato wybrał Nicka na ojca chrzestnego swojej córki i okazało się, że sam Nick nigdy wcześniej nie przystąpił do sakramentu...

Młodych rodzin z dziećmi jest więcej. W Gruzji nawet w dużych miastach nadal powszechnie trzymają się poglądu, że po trzydziestce jest się żonatym i dzieciatym. Przyrost naturalny umiejętnie wspomógł katolikos Ilia II ogłaszając, że trzecie dziecko w każdej rodzinie ochrzci osobiście. To duża atrakcja, bo cieszy się - chyba zasłużenie - wielkim szacunkiem. Niestety, córka Dato jest pierworodna, a Nick ma tylko jednego brata.

Tak czy siak, jest co świętować i za kogo pić - za ochrzczonych, za nowo narodzonych, za młode małżeństwa. Ale najbardziej uroczysty toast tamada i tak wygłosi za zmarłych. A konkretnie za Lecha Kaczyńskiego.

Pierwszy raz widzę toast, który rozbudowuje aż pięć osób. Po kolei wstajemy. Jak przystało na toast za zmarłych, leję wino w chleb.

- Wierzę, że nie umarł na darmo - mówi Dato - Może teraz przynajmniej cały świat już nigdy nie zapomni o Katyniu.



***********************************


Na chrzcinach poznaję D., która jest po części Polką. Mówiąc precyzyjniej, jej polskie korzenie pochodzą jeszcze z czasów powstań, kiedy to sporo Polaków trafiło na Kaukaz właśnie. Babka i matka już miały pewne kłopoty z polszczyzną, więc D. douczyła się z powrotem sama. Teraz w sobotnie poranki pracuje jako ochotnik w polskiej szkole. Ona zresztą też leciała samolotem prezydenckim: po wojnie dzieci uchodźców z Abchazji wysyłano do na kolonie do Polski, była opiekunem i tłumaczką jednej z grup. Dołączono też dziesięcioro dzieciaków z polskiej szkoły.

Doskonale, mam tłumaczkę. Toastu od serca nie muszę wygłaszać ani po angielsku (którym zresztą nie wszyscy przy stole mówią), ani łamanym rosyjskim.


***********************************


Nick broni się od złych przeczuć. - Poprzednią taką konferencję zorganizowaliśmy w czerwcu 2008. Wtedy też wszyscy się doskonale bawili i nie mogli się nadziwić, jak kraj się zmienił. A zaraz potem....


***********************************


W drodze powrotnej na lotnisko nie daje mi spokoju świadomość, że nie znalazłem czasu, żeby poszukać ulicy Lecha Kaczyńskiego. Pytam kierowcę, czy będziemy przez nią przejeżdżać. Nie jest pewien, gdzie jest, ale mówi, że raczej nie. Sugeruje, że chyba mi się z Busha pomyliło.

- Wot eto zdies'! - krzyczę w pewnym momencie tak, że komórka o mało nie wypada mu z ręki. Gorączkowo wyciągam aparat i pstrykam.

Nie, nie nauczyłem się tak płynnie czytać gruzińskiego alfabetu.

Ulica jest opisana po gruzińsku i po polsku.


Teraz już tylko żałuję, że nie zobaczę tej wspaniałej alei w Batumi. Ale to prawie 400 kilometrów stąd.


***********************************

Nie zdążyłem też zrobić też wielu innych rzeczy. Nie zdążyłem do szkoły D. na lekcję, żeby dzieci mogły sobie poćwiczyć na żywym Polaku. Moja krótka i samotna wyprawa w góry to tym razem był easy hike, a nie prawdziwy trekking. Nie urządziliśmy prawdziwej supry w domu M. Wszystko to musi poczekać na następny raz.

Przecież musi być jeszcze następny raz.

Przecież świat nie może się przewrócić do góry nogami.

No comments:

Post a Comment