Sunday, 26 September 2010

Taki zamach, jaki prezydent

Niejakie poruszenie w sieci wywołała informacja, że wracając z Charkowa prezydent Komorowski powiedział na pokładzie samolotu dziennikarzom:


Nie znam żadnego niegodnego słowa, które wypowiedziałem pod adresem mojego poprzednika [sic! - czepiec]. To, co robi pan Jarosław Kaczyński, to błąd. On po prostu uniemożliwia współpracę w sprawach istotnych dla państwa, przy powoływaniu się na niewypowiedziane opinie o Lechu Kaczyńskim. (…) Słowa, którymi szermuje pan Jarosław Kaczyński, odnoszące się do słynnego, na szczęście nieudanego, zamachu na polskiego prezydenta w Gruzji, były podyktowane troską o pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i były adresowane jako zarzut – ale do prezydenta Gruzji.

Wot zagwozdka.

Jak już zwrócili uwagę portal wpolityce.pl (za którym cytuję) czy Jacek Korabita Kowalski, trudno byłoby zrozumieć, po co teraz uzasadniać w ten sposób cytat, który - jak cały czas się nam przypomina - brzmiał "jaka wizyta, taki zamach", a nie "jaki prezydent, taki zamach". Pamiętam, z jakim świętym oburzeniem unosiła się na ten temat chociażby redaktor Wielowieyska z GW w artykule "Jacy polemiści, taki cytat". Ponoć i redaktor Leski na salonie24 wielokrotnie pienił się na ten temat pod rozmaitymi wpisami, ale nie jestem szczególnie zainteresowany brodzeniem w jego komentarzach - jak ktoś ma link, może wrzucić pod spodem. I istotnie, słowa o "wizycie", a nie o "prezydencie" padają we fragmencie nagrania z "Sygnałów dnia", które można usłyszeć chociażby na YouTube, oraz we wszystkich relacjach nt. tamtej audycji. Jarosław Kaczyński już wcześniej cytował to zdanie w postaci "jaka wizyta, taki zamach", a w wywiadzie dla "Rz" w ogóle go nie cytował; powiedział jedynie
Nie wydaję sądów co do śledztw i kwestii podlegających wymiarowi sprawiedliwości, mówię o odpowiedzialności moralnej. (...) Dlaczego Komorowski, który po incydencie w Gruzji drwił, bił w respekt wobec prezydenta i zachęcał do dalszych działań, ma nie odpowiadać?

Dlaczego więc teraz, skrobią się w głowie komentatorzy, Drogi Bronisław II znienacka postanowił ogłosić, że chciał skrytykować nie jedynie organizację wizyty (zresztą w formie, która tak czy siak była skandaliczna i tu czy ówdzie na Zachodzie mogłaby zakończyć karierę tak wysoko postawionego polityka), ale jednak bezpośrednio obrazić prezydenta - tylko że nie miał być to Lech Kaczyński, a wciąż żyjący prezydent państwa, które do niedawno miało z Polską najlepsze możliwe stosunki?

Otóż owi komentatorzy nie zdają sobie sprawy, że umiłowany Pierwszy Sołtys (copyright by red. Piotr Semka) mówi dokładnie to samo od dawna i wcale słów o "prezydencie" się nie wypiera. Oto stosowne fragmenty wywiadu, który redaktor Olejnik przeprowadziła z (wtedy) marszałkiem Komorowskim trzeciego lutego, na ponad dwa miesiące przed Smoleńskiem - dokładnie wtedy, kiedy Putin zapraszał Tuska do Katynia [cytuję za stroną Radia Zet i nie poprawiam - literówki są ich]:

Monika Olejnik: Czy nie żałuje pan swoich słów, kiedy pan powiedział o prezydenckim Kaczyńskim - taki zamach, jaki prezydent.
Bronisław Komorowski: Ja to powiedziałem o prezydencie Gruzji, chciałem zwrócić uwagę, o prezydenckie Gruzji, bo to...
Monika Olejnik: A, o prezydencie Gruzji, nie o Lechu Kaczyńskim, tak?
Bronisław Komorowski: No oczywiście, że tak. (...)
Monika Olejnik: Musimy jeszcze wyjaśnić tę sprawę zamachu, bo to jest strasznie ważne, wtedy jak pan powiedział, że „taki zamach, jak i prezydent” to brzmiało tak, że prezydent słaby, więc zamach był słaby. Teraz pan mówi, że chodziło panu o prezydenta Gruzji...
Bronisław Komorowski: Ale oczywiście, to były słowa...
Monika Olejnik: ... to znaczy, że gdyby to był mocny prezydent to by lepszy zamach przygotował?

Nie mam pojęcia, dlaczego po Smoleńsku nie odgrzebano tej rozmowy (o ile wiem) i nie zaczęto przy niej dłubać. Bo powyższy fragment jest co najmniej z kilku powodów zdumiewający.

Po pierwsze: redaktor Olejnik, Dziennikarz Roku 1998, w rozmowie z samym  Komorowskim dwukrotnie cytuje  zdanie "taki zamach, jaki prezydent". Jest to wypowiedź zupełnie inna niż "jaka wizyta, taki zamach" - oprócz zmiany "wizyty" na "prezydenta", nie zgadza się nawet porządek słów. Nie ma mowy o przejęzyczeniu asa dziennikarstwa salonowego, ponieważ dwukrotnie cytuje dokładnie to samo, wraca do tego zdania, podkreśla że jest strasznie ważne i domaga się egzegezy.

Czy oprócz wypowiedzi Bronisława Komorowskiego dla "Sygnałów dnia" istnieje jakaś inna, która zawiera zdanie "taki zamach, jaki prezydent"?

Wydaje się to wcale prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że Drogi Bronisław II ma niejaką tendencję do powtarzania w kółko tych samych albo podobnie brzmiących zdań. Najłagodniej mówiąc, nie jest człowiekiem, któremu wymyślanie nowych sformułowań czy uzasadnień przychodziłoby z łatwością. Tu i ówdzie, jako źródło "jaka wizyta, taki zamach" widzę nie "Sygnały dnia" w jedynce, ale Radio Wrocław. Ktoś ma nagranie obu tych wypowiedzi dla porównania? Czy w listopadzie 2009 Bronisław Komorowski prezentował swoje światłe myśli nt. gruzińskiej wizyty gdzieś jeszcze?

Natomiast jeżeli zdanie "taki zamach, jaki prezydent" nigdy nie padło,  za (celowe?) dwukrotne zdezinformowanie opinii publicznej co do faktycznego kształtu tej wypowiedzi odpowiada Monika Olejnik z samym Bronisławem Komorowskim, który ani razu nie przeczy, że to powiedział - uzasadnia natomiast dwukrotnie, tak samo jak teraz, że chodziło mu o prezydenta Saakaszwilego. Oznacza to, że za cytat w takiej właśnie postaci tak czy siak bierze na siebie pełną odpowiedzialność.

Czy po tamtym wywiadzie biuro prasowe ówczesnego marszałka, Radio Zet albo ktokolwiek inny opublikowały jakieś sprostowanie?



Ale jest w tym wszystkim jeszcze jeden aspekt i on fascynuje mnie bodaj najbardziej.

Otóż jeżeli 3 lutego 2010 1) redaktor Olejnik zarzuciła Bronisławowi Komorowskiemu, że powiedział "taki zamach, jaki prezydent", a 2) największa chluba Budy Ruskiej odrzekła na to "ja to mówiłem o prezydencie Gruzji", to - jak dziennikarka zupełnie słusznie zauważyła - język polski dopuszcza tylko jedną interpretację takiej wymiany zdań.


Otóż na ponad dwa miesiące przed katastrofą smoleńską Bronisław Komorowski wypowiedział zdanie, z którego logicznie wynika, że miarą klasy przywódcy obcego państwa jest zdolność do skutecznego zorganizowania zamachu na Lecha Kaczyńskiego. 


Co więcej, obecnie wrócił do tej myśli tłumacząc dziennikarzom, dlaczego Jarosław Kaczyński nie powinien czuć się na niego obrażony.




PS. Zapowiadałem stałe polecanki z "Naszego Dziennika". Dzisiaj informacje o przypisaniu przez polski kontrwywiad katyńskiej wizycie prezydenta Kaczyńskiego wyższego stopień zagrożenia niż o trzy dni wcześniejszej wizycie prezydenta Tuska - w związku z rozpoznaniem "zagrożenia inwigilacją rosyjskich służb specjalnych" oraz o śmierci Jana Klusika, byłego działacza podziemia i obrońcy krzyża, kopniętego na Krakowskim Przedmieściu przez chuligana w klatkę piersiową.
Tym razem jednak chciałbym również dorzucić polecankę z bloga Toyaha. Wiem, że wielu ciągle go czyta, ale chyba nie tak dużo osób jak powinno - w końcu to nieprzypadkowo bloger roku 2009. Dzisiaj duży hit - rozmowa z człowiekiem, który miał wątpliwą przyjemność obserwować bezpośrednio, jak naprawdę była prowadzona kampania Jarosława Kaczyńskiego.

Friday, 24 September 2010

Podróż w głąb pułkownika Szeląga

Inspiracja pochodzi  z blogu Fana Bieszczad oraz z klasycznej satyry "Guardiana" nt. zdolności oratorskich Obamy w kłopotliwych sytuacjach.



Redaktor Piechal: Tomasz Piechal, program pierwszy, Telewizja Polska. Ja mam pytanie, czy rozbijanie szczątków samolotu na miejscu katastrofy jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [facet z lewej strony stołu podskakuje i patrzy zaalarmowany w stronę pytającego] Czy rozcinanie tychże szczątków piłami tarczowymi [trzej faceci w mundurach tężeją coraz bardziej] jest niszczeniem dowodów, czy też nie?
Oraz czy wycinanie drzew, o które również zahaczył samolot [prokurator Parulski rzuca redaktorowi Piechalowi długie i przeciągłe spojrzenie] jest niszczeniem dowodów, czy też nie? [cały zespół mundurowych kręci młynki palcami, rusza rękami i zaplata dłonie] Jeżeli tak, to jakie kroki ma zamiar podjąć prokuratura w tym względzie? Dziękuję.


[Facet z lewej strony stołu wbija wzrok w prokuratorów. Prokurator Parulski gładzi podbródek i patrzy na pułkownika Szeląga]



Pułkownik Szeląg: [wzrok utkwiony w starannie przeszukiwanych papierach]

("Serdeczne dzięki, Krzysiu. Czemu zawsze ja? I kim jest do cholery ten Piechal? Co ja mam mu teraz odpowiedzieć? Dlaczego zawsze stawia się nas w takiej sytuacji?")

Proszę państwa, zadał pan pytania wprost.

("Przynajmniej powiedziałem mu, że jest bezczelny. Ale co dalej?")

Dla mnie jasne, że odnoszą się do materiału [pierwsze nieśmiałe spojrzenie znad dokumentów] który został wyem... wyemitowany przez pańską telewizję, przez TVP1 ... [spojrzenie w górę, w kierunku niebios, błysk białek znad okularów]... we wtorek

("Super, błysnąłem znajomością programu telewizyjnego. Ale co dalej? Mam powiedzieć, co o "Misji specjalnej" myślę? To chyba akurat teraz dosyć głupi pomysł. W takim razie...")

zadał pan pytanie które! które...

("Które CO?!")

eee... [przeciągłe i pełne namysłu spojrzenie pod kątem w podłogę] trudno odpowiedzieć, jak je traktować czy zadał pan pytanie konkretne czy też zadał pan pytanie abstrakcyjne [nerwowe spojrzenie w stronę Parulskiego]

("Brzmi dobrze, logicznie, naukowo, jednocześnie po żołniersku. Klasyfikacja, typologia, dedukcja, od abstrakcji do konkretu i z powrotem.  Masz jakiś lepszy pomysł, jak jesteś taki mądry?")

związane z prowadzeniem jakiegokolwiek śledztwa, postępowania karnego

("JAKIEGOKOLWIEK śledztwa? Trochę chyba przesadziłem z tą abstrakcją, przecież wiem, co mi odpowie. Wróć.") 

zarówno brak wiedzy nawet jeżeli pan by skon... skon... skonkretyzował czyli że chodzi panu konkretnie o to zdarzenie

("Dobra, konkretnie złapałem  byka za przysłowiowe rogi.")

to - wbrew pozorom! ... wbrew pozorom...

("Wbrew tym cholernym pozorom. Wbrew wszystkim waszym pozorom. Zabierzcie mnie stąd!") 

odpowiedź wcale nie musi być prosta i jednoznaczna

("Moja na pewno nie będzie") 

bo oczywiście najbardziej logiczna i prosta odpowiedź jest...

("Jezus, czy ja naprawdę chcę się w tą najbardziej logiczną odpowiedź pakować? Ale przynajmniej zyskam na czasie. Spróbujmy.")


...jakakolwiek ingerencja w fizyczną substancję takiego materiału dowodowego jak wrak, szczątki samolotu [krótkie spojrzenie w dół, ale mówca nabiera odwagi] oczywiście można ją uznać za [pułkownik Szeląg lekko się unosi] co najmniej utrudniającą albo negatywnie wpływającą na dalszy proces badań nad tym dowodem rzeczowym.
[powyższe powiedziane wyjątkowo płynnie, głosem wykładowcy prawa tłumaczącego kwestię, która powinna być oczywista dla laika, o studencie pierwszego roku nie mówiąc]

("Matko, ja to ostatnie zdanie naprawdę powiedziałem? Autopilot mi się włączył? Jak ja teraz z tego wybrnę?")

tyle tylko że... yyy... odpowiedź tylko w tym zakresie... uhm... byłaby o tyle... [wdech] niepełna... że [trzy sekundy ciszy, głęboki oddech]

("No WAL! Powiedz coś! Cokolwiek!") 

trzeba pod uwagę brać [Z OGROMNYM NACISKIEM] szereg innych okoliczności

("Dobre, z tym szeregiem okoliczności udało mi się. Dlaczego nie wpadłem na to od początku?") 

i stąd zawahanie w moim głosie

 ("Też dobre, to sprawia wrażenie szczerości.")

bowiem ja wypowiadam się o kwestii którą...

("Zaraz. O kwestii którą CO? Zacznijmy od początku. O czym mówiłem  półtorej minuty temu? Coś o materiale wyemitowanym we wtorek?")  

ja obejrzałem ten materiał [palec wbija zjeżdżające okulary w nasadę nosa, wdech] natomiast [odchrząknięcie] mam w głowie zakodowane szereg okoliczności,

("Znowu 'szereg okoliczności'? 'Zakodowane w głowie'? A jak się bałwan jeden spyta, przez kogo niby 'zakodowane'? Żebym tylko nie przedobrzył.")  

które mogły wpływać na taki, a nie inny sposób postępowania, ale nie posiadam wiedzy na temat tego, czy osoby, które decydowały o takich zdarzeniach, kierowały się tymi przesłankami [głęboki oddech, rozpaczliwe spojrzenie znad okularów dookoła sali] być może to zawiłe, ale ja mam nadzieję, że... że... wwwffff... że w miarę czytelne.

("Tak, czytelne jak cholera. To chyba wyszło na insynuacje pod adresem chłopców z Moskwy. Da się to jakoś zresetować?")

Proszę państwa, [z nową werwą] każdy z nas jest w stanie sobie szereg okoliczności faktycznych, praktycznych i pragmatycznych

("Czy ta fachowa wiedza i terminologia robią jeszcze na nich wrażenie?  I czy ja gdzieś nie mówiłem już o 'szeregu okoliczności'?") 

które być może - ale ja tego nie wiem! - kierowały [przełknięcie śliny] albo  kierują w przypadku... innych zdarzeń... [głęboki wdech] eee... osobami decydującymi o takim psp... postępowaniu z dowodami rzeczowymi...

("Świetnie, panie Szeląg. Rób dalej publiczną psychoanalizę towarzystwu z Łubianki. Zajedziesz daleko.") 

może to być sytuacja taka że [zawieszenie głosu]

("Ględzę od dwóch minut i poza 'najbardziej logiczną i prostą odpowiedzią' nie wymyśliłem nic. Trzeba im coś rzucić. Cokolwiek")   

trzeba było pociąć ok... określony element na fragmenty mniejsze po to żeby je przetransportować na... płytę lotniska  gdzie... ma być odtworzony w obrysie samolotu

("Jezus, co ja p*****ę?! Zmasakrowali wrak, żeby go lepiej odtworzyć?!  Zabierzcie mnie stąd!") 

jak powiem, nie chcę się wypowiadać na ten temat, bo nie wiem, co kierowało osobami, które o tym decydowały... yyyy....

("Czy ja znowu powiedziałem, że nie wiem, co Putin ma w głowie?") 

logiczna odpowiedź jest, że oczywiście powinno postępować w ten sposób, że jakby... w jak najmniejszym stopniu ingerować w tę strukturę fizyczną ...

("Matko, znowu ta 'logiczna odpowiedź'?! PO CO JA TO MÓWIĘ? Beze mnie tego nie wiedzą?!")

no niemniej trzeba mieć też na uwadze to, że... eeeeeyyyyyyyy [wyjątkowo długie]... jeżeli czyniły to odpowiednie organy - odpowiednie organy! -

("Odpowiednie organy. Mam nadzieję, że przynajmniej to zauważą.") 

przygotowane do tego, to kwestia ustalenia że... [gorączkowe spojrzenie pod stół] to z takiej, a nie innej przyczyny... że robiły dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie... albo też pewne cechy fizyczne materiału wskazują, że jest to działanie celowe dokonane po katastrofie... [głęboki wdech]...

("Odpowiednie organy robią wszystko celowo, z takiej, a nie innej przyczyny, dokładnie to przy tym fragmencie, a to przy tym fragmencie, przed katastrofą i po katastrofie. Co mogę powiedzieć, żeby wkopać się jeszcze bardziej?") 

mogą... yyyyy.... spowodować to, że opinia wydana na tej podstawie będzie jasna i pełna.

("Jasna, pełna i z pianą na dwa palce. Zabierzcie mnie stąd!") 

[TVN24 przerywa transmisję.


Prezenter mówi o szczątkach ofiar, które mogą znajdować się jeszcze w Smoleńsku i niezabezpieczeniu wraku. "Będziemy oczywiście jeszcze wracać do tych informacji i ustaleń, które pojawiły się na tej konferencji prasowej".]



PS. Zgodnie z niedawną obietnicą i teraz  kończę wpis linkiem do aktualnej polecanki w "Naszym Dzienniku". Dzisiaj: wywiad z Piotrem Naimskim nt. umowy gazowej z pytaniem: "czy Tusk prosił Merkel o pomoc" oraz wczorajszy artykuł nt. łupkowej ofensywy w Polsce.

Saturday, 18 September 2010

A więc tego się boicie, ptaszyny?

Wiele działo się w ostatnich dniach - od krzyża do Zakajewa - ale podzielam opinię z piątkowego wpisu Aleksandra Ściosa, że wszystko to są rzeczy drugorzędne w porównaniu z umową gazową. Nic tak bardzo jak ona nie zadecyduje o suwerenności Polski, obecnej i przyszłej.
I właśnie dlatego wrócę do artykułu sprzed tygodnia, w którym jedna rzecz osobliwie przykuła moją uwagę. Rozpocznijmy od przypomnienia faktów, które - mam nadzieję - w opozycyjnej blogosferze są już powszechnie znane:

Lech Kaczyński od początku interesował się umową gazową. Powołał w tym celu także Zespół ds. Bezpieczeństwa Energetycznego w Kancelarii Prezydenta RP. Eksperci w nim zasiadający przedstawili mu raport, który miał dać prezydentowi argumenty w rozmowach z rządem na temat kształtu kontraktu gazowego czy też w podnoszeniu kwestii gazowych na forum instytucji unijnych.
Dokument przekazany Lechowi Kaczyńskiemu, znany jako raport Naimskiego, był miażdżący dla rządu PO - PSL. 26 marca br. w Belwederze odbyło się spotkanie ekspertów poświęcone kwestiom gazowym, które wywołało olbrzymie oburzenie rządu. Główny wniosek płynący z przedstawionego wówczas raportu był bowiem taki, iż nieprawdą są słowa wiceministra Waldemara Pawlaka, jakoby poza Gazpromem Polska nie miała alternatywy dla dostaw gazu. - Mój raport prezydent Kaczyński odebrał jako bicie na alarm - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Piotr Naimski, były wiceminister gospodarki i członek Zespołu ds. Bezpieczeństwa Energetycznego. - W dalszym ciągu ta kwestia dostaw gazu jest niezałatwiona i grozi nam, że zakończy się w sposób bardzo dla nas niekorzystny - dodaje. Takiego samego zdania jest Janusz Kowalski, także członek prezydenckiego zespołu.
Raport Naimskiego jasno mówi, że w rozmowach gazowych z Rosją przegrywamy na wszystkich siedmiu płaszczyznach negocjacji. Polska zgodziła się np. na osłabienie swojej pozycji w organach zarządzających polsko-rosyjską spółką EuRoPol Gaz. Wielką porażką było też dobrowolne zrzeczenie się przez EuRoPol Gaz egzekucji od Gazpromu roszczeń za tranzyt gazu w 2006 roku, w wysokości 25 mln dolarów, które rosyjskiej spółce nakazał zapłacić moskiewski sąd arbitrażowy (faktyczne długi Gazpromu były kilka razy wyższe). W konsekwencji tego straciliśmy także możliwość ubiegania się o wypłacenie przez Gazprom kolejnych, większych już roszczeń, tym razem za lata 2007-2009. Polscy akcjonariusze zgodzili się także na drastyczne obniżenie zysku netto spółki EuRoPol Gaz do 21 mln zł i przez to podatku płaconego do budżetu. Ale przede wszystkim Gazprom utrzymał także pozycję monopolisty w dostawach dla PGNiG aż do 2037 roku. Naimski podkreślał w swoim raporcie, że wyszliśmy naprzeciw strategicznym, długofalowym interesom Gazpromu, nie zabezpieczając interesu naszego państwa.Największy paradoks polega na tym, że to Komisja Europejska występuje w naszym interesie, a nie rząd, który odpowiada za ten stan rzeczy. - Nasz rząd występuje nie wiadomo w czyim interesie, ale na pewno nie w polskim - zaznacza Piotr Naimski. Dodaje, że prezydent Kaczyński prowadził korespondencję w tej sprawie z rządem, jednak bez rezultatu. - Tak więc stanowisko prezydenta było doskonale znane rządowi - mówi. Prezydent nie miał formalnych możliwości zablokowania tych szalenie niekorzystnych dla Polski umów z Gazpromem, bo "umowa jamalska jest umową rządową i to rząd jest w tym przypadku organem decydującym". Co prawda była swego czasu rozważana kwestia, czy - z racji tego, iż jest to umowa międzynarodowa - nie powinna ona podlegać ratyfikacji w Sejmie. Gdyby tak się stało, byłaby to ustawa ratyfikacyjna i podpisać musiałby ją prezydent. Jednak większość ekspertów rządowych stwierdziła, że ta umowa nie kwalifikuje się do trybu ratyfikacji sejmowej. - Tak więc decyzją tą głos decydujący to jest głos rządu i spółki, która kontrakt podpisuje - zaznacza Naimski.
Mimo to po zapoznaniu się z raportem Lech Kaczyński zastanawiał się nad prawnymi możliwościami zablokowania umów z Gazpromem. Działania te przerwała jednak jego dramatyczna śmierć 10 kwietnia pod Smoleńskiem, dokąd udawał się na uroczyste obchody upamiętniające polskich żołnierzy pomordowanych w Katyniu.

Cóż więc zaskoczyło mnie w tym artykule? Otóż była to wyrażona na samym końcu sugestia osoby jak najbardziej fachowej:

W opinii inż. Witolda Michałowskiego, redaktora naczelnego kwartalnika "Rurociągi" (autora wielu książek i artykułów poświęconych kwestiom gazowym), jeśli nie prezydent i nie premier, sprawę tego - jak to określa - "największego przekrętu stulecia" mogą ruszyć jeszcze chociażby związki zawodowe, "ogłaszając pogotowie strajkowe na wszystkich pięciu tłoczniach gazu, przez które gaz płynie z Syberii do Niemiec". - Gdyby ci ludzie zatknęli biało-czerwone flagi na tłoczniach tuż przy granicy i ogłosili pogotowie strajkowe do momentu uiszczenia przez Gazprom opłaty za tranzyt gazu, rząd musiałby zająć w tej sprawie stanowisko - mówi inż. Michałowski. Jak dodaje, rzecz rozgrywa się o niewyobrażalną sumę co najmniej 1,5 mld USD rocznie.

Być może jest to tylko wyraz desperacji.

Ale stawia to w nowym świetle rozgrywającą się właśnie bitwę o "Solidarność"  - tę dawną i tę współczesną - oraz o zastąpienie niepokornego Śniadka potulnym Dudą. Wcześniej wskazywałem dwie przyczyny, powiązane zresztą ze sobą:
  • polityka historyczna i wojna o mit założycielski
  • pacyfikacja głównej (obok PiS-u) siły, wokół której mogłoby się skoncentrować społeczne niezadowolenie
 Teraz widzę, że Władza Miłości ma jeszcze bardziej bezpośrednią przyczynę, aby niespacyfikowanej "Solidarności" się obawiać. Jeśli słowa redaktora naczelnego "Rurociągów" są prawdziwe, ciągle może ona realnie przeszkodzić w realizacji największego przekrętu, do którego Władzę Miłości zobowiązano. Przekrętu, którego stawką, bez żadnej przesady, jest suwerenność kraju.

Po raz kolejny okazuje się, że - tak jak w latach 1980-1981 i tak jak pod koniec lat osiemdziesiątych - bitwa o "Solidarność" jest bitwą o Polskę. Poprzednie dwie przegrano. Na trzecią porażkę pozwolić sobie nie można.

Panie Januszu! Niech Pan nie pozwoli się odsunąć tak, jak odsunięto Walentynowicz, Gwiazdów, Wyszkowskiego, Kołodzieja...

Panie Januszu! Niech Pan posłucha sugestii inżyniera Michałowskiego. "Solidarność" jest chyba rzeczywiście jedyną pozostałą siłą zdolną podjąć realną walkę w tej sprawie.

Panie Januszu! Niech Pan pokaże cojones. Pokazał je Pan już co najmniej dwa razy w tym roku. Teraz pora na raz trzeci i najważniejszy.


    Sunday, 12 September 2010

    Michnik i Chimki

    Wracam raz jeszcze do sprawy słodkiego spotkania redaktora Michnika i pułkownika Putina w Soczi, na forum jakże ekskluzywnego Klubu Wałdajskiego. Przypomnijmy: sprawa miała ponoć wyglądać tak, że redaktor Michnik zadał dwa niewygodne pytania, a pułkownik Putin się zdenerwował.

    Pisałem już o tym ósmego września. Wtedy jednak wiedziałem tylko o pierwszym z pytań, które redaktor Michnik miał zadać, mianowicie o pytaniu nt. Chodorkowskiego. Kwestia, czy Chodorkowski jest podobny do Sacharowa, czy też wcale nie, nie zajmuje mnie zupełnie, natomiast zafascynowała mnie argumentacja, której Putin miał użyć: że Chodorkowski ma krew na rękach czy też ręce we krwi, ponieważ zatrudniał w swojej służbie bezpieczeństwa ludzi podejrzanych o zlecenie kilku morderstw - i to zasłużonego pułkownika KGB okrutnie brzydzi i napawa moralną zgrozą. Zafascynowało mnie to tak, że odtworzyłem przynajmniej częściowo drogę polityczną nowego najlepszego przyjaciela polskiego rządu i próbowałem policzyć, ile podejrzanych czy niewyjaśnionych śmierci jej towarzyszyło, bardzo szybko jednak liczba trupów zwyczajnie mnie przerosła.

    [Nawiasem mówiąc, o ile portale niepoprawni.pl i blogpress.pl ładnie tamtą notkę wyeksponowały (za co obu dziękuję), administracja salon24.pl z bliżej niewyjaśnionych dla mnie względów upakowała tę notkę gdzieś w dziale "Katastrofa smoleńska". A fe, Szanowna Administracjo, wstydź się. Czyżbyś ferowała jakieś oszołomskie hipotezy? Przecież wszyscy wiemy, że akurat Smoleńsk nie może z tym wszystkim mieć absolutnie nic wspólnego, że pułkownik Putin przeszedł pod wpływem naszego premiera i ministra SZ głębokie moralne nawrócenie, że już nie zabijają, że i tak nie mieliby motywu, że Rosja teraz przeobraziła się, odcięła i spojrzała z innej strony (notka pod tym ostatnim linkiem została przez Szanowną Administrację wrzucona od razu do piwnicy, a i dziś nie widnieje wśród moich "najpopularniejszych notek" - choć pozostaje trzecia pod względem liczby komentarzy). Ale to tylko takie marginalne uwagi.]

    Dopiero po lekturze artykułu redaktora Radziwinowcza (skadinąd, jak wynika z daty na stronie gazeta.pl, późniejszego niż mój wpis) oraz wczorajszego wpisu Filipa Memchesa zorientowałem się, że nieustraszony redaktor Michnik miał ponoć zapytać jeszcze o jedną sprawę: o las w podmoskiewskich Chimkach. W pierwszej chwili zgłupiałem kompletnie. Tamtejszy las kojarzył mi się wyłącznie z zupełnie innym artykułem red. Radziwinowicza sprzed trzech lat: o tamtejszym pomniku i grobowcu lotników z II WŚ, który ponoć zburzono obchodząc się z prochami żołnierzy zupełnie bezceremonialnie - ponoć na życzenie lokalnego dewelopera. To był w ogóle artykuł z gatunku tych, jakie redaktor Radziwinowicz ostatnio pisze jakoś niechętnie. Zwłaszcza odkąd jego macierzysta redakcja zaczęła, na przykład, organizować takie akcje jak światełka dla krasnoarmiejców, aby zawstydzić Polaków ich niedbalstwem o pamięć Czerwonej Niezwyciężonej. Specjalnie zrobiłem o tym wpis dziewiątego maja, który w zasadzie powinienem był powtórzyć przy okazji ossowskiej farsy. A tu redaktor Michnik pyta o Chimki? O tamten pomnik może? Czyżbym nie docenił jego przewrotnego poczucia humoru?

    Ale nie. Jak się okazało, redaktora Michnika Chimki zafrapowały z zupełnie innego powodu.

    Las w podmoskiewskich Chimkach mimo protestów mieszkańców i ekologów wycina się pod budowę autostrady, choć specjaliści proponują warianty tańsze i mniej szkodliwe dla środowiska. Władze upierają się przy wycince, bo - jak twierdzą media i ekolodzy - ziemię wzdłuż wytyczonej trasy wykupili związani z władzą biznesmeni.

    Wot zagwozdka. Czymże ta sprawy różni się od dziesiątków, setek podobnych, jak Rosja długa i szeroka? To właśnie najważniejsze pytanie, które dzisiaj redaktor polskiej gazety powinien na takim spotkaniu zadać pułkownikowi Putinowi?

    I zupełnie znienacka - o ironio, również na stronach gazeta.pl - znalazłem informację, która z tamtym newsem w moim paranoicznym umyśle zdumiewająco zgrabnie się połączyła:


    Niedzielna demonstracja opozycji zbiegła się w czasie z ostrą krytyką Łużkowa ze strony kontrolowanych przez państwo stacji telewizyjnych NTV i Rossija oraz kolejną falą pogłosek o rychłej dymisji wpływowego burmistrza z powodu jego konfliktu z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem.

    NTV od piątku codziennie w najlepszym czasie antenowym pokazuje materiały dokumentalne dyskredytujące Łużkowa. Opowiedziano już m.in. o interesach Baturinej w Moskwie, 80-hektarowej luksusowej rezydencji burmistrza na elitarnej Rublowce, bliskich współpracownikach Łużkowa oskarżonych o korupcję i przyjaźni burmistrza z kontrowersyjnym biznesmenem Telmanem Ismaiłowem.


    Wspomniano także o wytyczeniu autostrady Moskwa-Petersburg przez Las Chimkiński, gdyż - jak podano - alternatywna trasa przez dzielnicę Mołżaninowo zaszkodziłaby interesom koncernu Baturinej
    [żony Łużkowa], który nabył tam ziemie pod budownictwo.


    W niedzielę do akcji przeciwko Łużkowowi włączyła się TV Rossija. To bodaj pierwszy w tej dekadzie przypadek, by państwowa telewizja w ten sposób traktowała tak potężnego polityka, jak burmistrz Moskwy.

    Innymi słowy: redaktor Michnik odpalił pierwszą salwę w medialnej akcji, która - nawet w ocenie dziennikarza jego własnej gazety - jest sterowaną nagonką na polityka, który pokłócił się z prezydentem.

    To jest właśnie niepokorne pytanie niezależnego dziennikarza, którym pułkownik Putin miał być tak szalenie zdenerwowany. A już taki Miedwiediew musiał nie posiadać się wprost z wściekłości.

    Mając takie informacje, możemy pełniej ocenić wartość pointy artykułu redaktora Radziwinowicza o spotkaniu w Soczi:


    Przed udziałem w spotkaniach z przywódcami rosyjskimi, takich jak posiedzenia Klubu Wałdajskiego, przestrzegała w sobotę na łamach "Gazety" Lilia Szewcowa, znany politolog i polityk liberalny. Według niej zachodni goście (nazwała ich szyderczo za Leninem "pożytecznymi idiotami"), podejmując dialog z przywódcami łamiącymi prawa człowieka i nieprzestrzegającymi konstytucji, legitymizują władzę i sprawiają, że świat przymyka oko na to, co się dzieje w Rosji.

    Jednak - o czym świadczy także zainteresowanie rosyjskich mediów incydentem w Soczi - rozmowy przywódców Rosji z zagranicznymi dziennikarzami i ekspertami stają się tam źródłem informacji i zapalnikiem debat, do których inaczej by nie doszło
    .


    Zaiste.


    PS1. Droga Administracjo Salonu, jeśli będziecie chcieli umieścić i ten wpis w dziale "Katastrofa smoleńska" - nie krępujcie się. Widziałbym w tym nawet jakiś głęboki sens. Specjalnie dla Was dodałem nawet odpowiedni tag.

    PS2. Od dziś w każdym swoim wpisie będę dodawał linki do jednego-dwóch artykułów z "Naszego Dziennika". Tak żeby przypomnieć, jak może wyglądać dziennikarstwo (disclaimer: z "Naszym Dziennikiem" ani z żadnym innych z mediów o. Rydzyka nie łączy mnie kompletnie nic, w przeszłości natomiast to i owo, choć na szczęście niezbyt dużo, łączyło mnie z "GW"). Dzisiaj polecam artykuł profesora Żyżyńskiego, delegata do Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność" o zapaści polskiej nauki (ach, ci populistyczni, niewykształceni, spisiali związkowcy) oraz artykuł o tym, jak wyglądało zbieranie podpisów rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej pod listem otwartym do Anny Komorowskiej. Teraz ten wpis będzie pasował jeszcze bardziej do działu "Katastrofa smoleńska".

    Friday, 10 September 2010

    Pochwała obciachu (w sensie SuS)

    Wróciliśmy do Wrocławia. Odwiozłem Urszulę na politechnikę i udałem się natychmiast do wielkiego magazynu konfekcyjnego, gdzie kupiłem wzorzystą, luźną marynarkę i krawat w oślepiających kolorach, taki, jaki nosili moi męscy znajomi. W biurze powitano mnie z pełnym ironii uznaniem. „Cóż, cywilizujesz się – rzekł najbardziej światowy z naszych młodych urzędników, który winien był mi całkiem przyzwoitą sumę – ale dlaczegoś z tego powodu tak zbladł?” Czułem w sobie przepyszne, radosne zmęczenie i pełne zadowolenie z nowych elementów mego zewnętrznego wyglądu. Natomiast Urszula powiedziała wieczorem: „Jesteś skończonym idiotą. Zrzuć z siebie te łachy. Wyglądasz w nich jak bezrobotny klown. Wolę cię stokrotnie w twym dawnym ubraniu. To nic, że przypominasz w nim stolarza na niedzielnej wizycie u szwagra, ale za to masz swój własny styl. A styl to bardzo wiele”.
    Leopold Tyrmand, Jonathan Miller


    Obciach– to, co naprawdę warto. Całe życie byłem obciachowcem, obciachowo się ubierałem, słuchałem obciachowej muzyki, czytałem obciachowe książki, miałem obciachowe poglądy etc. i jestem z tego bardzo dumny oraz wszystkim polecam. Bycie obciachowcem skutecznie chroni człowieka przed próbami zaprzyjaźnienia się ze strony ludzi i środowisk, z którymi przyjaźnić się zdecydowanie nie warto*
    .

    *Pokusa zaprzyjaźnienia się z ludźmi, którzy dużo mogą – bardzo groźna w zawodzie dziennikarskim (ale nie tylko). Ludzie, którzy dużo mogą, zaprzyjaźniają się chętnie i mogą bardzo pomóc, np. dać program w tzw. prajmtajmie gwarantujący wysoką oglądalność, sławę i kasę, zorganizować wpływową klakę, załatwić świetną chałturę, pomóc w wyprowadzeniu na czysto różnych spraw. A w zamian chcą tylko jednego – żeby ich lubić. (Jak to mówił Yossarian: „polubić was? Po prostu was polubić, tylko tyle?”) Odporność na tę pokusę zależy od tego, czy bardziej komuś zależy na tym, żeby widzieć swoją twarz na okładkach kolorowych pism, czy żeby móc ją bez abominacji oglądać w lustrze.

    Rafał Ziemkiewicz, Silva rerum Ziemkiewicza





    Na początek uczyńmy oczywiste, wydawałoby się, zastrzeżenie. Istnieje wiele rzeczy, wobec których czasami być może używa się nazwy obciach, ale w rzeczywistości inne określenia byłyby znacznie trafniejsze,  na przykład: odrażający, chamski (jak powiedziałby Witkacy, we właściwym, nie arystokratycznym tego słowa znaczeniu), okrutny, bydlęcy... i właśnie dlatego należy ich unikać. Zupełnie niezależenie  od  kwestii, czy uchodzą w naszym środowisku za obciachowe, czy też wprost przeciwnie.

    Podam prosty przykład. Nie wiem i zupełnie mnie nie obchodzi, czy sikanie na znicze, określanie zmarłego prezydenta mianem zimny Lech, skandowanie jest krzyż - jest impreza albo kto nie skacze, jest za krzyżem, obrzucanie gnojówką tablicy po tragicznie  zmarłych, wygrażanie starszym ludziom granatami (prawdziwymi lub nie), szarpanie tychże ludzi z wrzaskiem jak się modlisz, gdzie ręce trzymasz,  nie na jajach! i tysiące innych uciesznych krotochwil, które mieliśmy okazję obserwować w ostatnich tygodniach, są dla kogoś obciachowe, czy czadowe, luzackie, zajefajne, czy jeszcze jakieś inne. Wiem natomiast, że zasługują na wszystkie określenia wymienione w pierwszym akapicie i właśnie dlatego z człowiekiem, który w jakikolwiek sposób współuczestniczyłby w podobnych igraszkach, nie chciałbym mieć nic wspólnego.

    Tak więc przedmiotem naszych rozważań są wyłącznie zachowania i upodobania, które mogą być i są określane jako obciachowe, ale nie dałoby się ich określić tak jak tych powyżej. Możemy powiedzieć, że przedmiotem naszej dyskusji jest tzw. obciach w sensie właściwym i ścisłym. Zachowania, które nie łamią powszechnie (przynajmniej do stosunkowo niedawna) przyjmowanych norm kultury, przyzwoitości i człowieczeństwa, łamią natomiast - i to niekiedy drastycznie - kanony mody czy wymogi środowiskowego stylu.

    W odróżnieniu dwóch typów obciachu właściwego pomoże nam pierwsze motto niniejszego tekstu zaczerpnięte z opowiadania Leopolda Tyrmanda. Czy bohater tego opowiadania jest obciachowy wtedy, kiedy  ubiera się swoim starym zwyczajem jak stolarz na niedzielnej wizycie u szwagra, czy wtedy, kiedy  - rozpaczliwie usiłując upodobnić się do młodszych kolegów z biura - sprawia sobie wzorzystą, luźną marynarkę i krawat w oślepiających kolorach i w oczach własnej kochanki zaczyna wyglądać jak bezrobotny klown?

    Myślę, że ludzie najchętniej posługujący się określeniem obciach  powiedzieliby: w obu wypadkach. Nie przeprowadzałem żadnych socjologicznych, lingwistycznych czy psychologicznych badań na młodzieży w - powiedzmy - modnych warszawskich klubach (jeśli ktoś jest sceptyczny co do postawionej przeze mnie tezy i pali się, by przeprowadzić takie badania, bardzo proszę o kontakt), mam nadzieję jednak, że PT Czytelnicy nie uznają tej tezy za nadużycie. Ponieważ, jak myślę, możemy się z kolei zgodzić, że innych określeń wymienionych w pierwszym akapicie niniejszego tekstu w żadnym z tych dwóch wypadków nie da się zastosować, przeto i tu, i tu mamy do czynienia z obciachem w sensie właściwym. Jest jednak oczywiste, że dwa typy obciachu właściwego - które roboczo nazwiemy odpowiednio typem Stolarza u Szwagra (SuS) oraz typem Bezrobotnego Klowna (BK)  - dramatycznie się różnią, na co reakcja kochanki Jonathana Millera wskazuje nader dobitnie. Pytanie więc: czym?


    Odpowiedź w tekście Tyrmanda pada natychmiast: SuS, w przeciwieństwie do BK, ma swój własny styl, a styl to bardzo wiele. Jest to styl - zapewne - "obciachowy", ale wynikający z rzeczywistego charakteru, przekonań i potrzeb. Jak powiada Nietzsche: takim jestem - takim chcę być - niech was diabli wezmą! Typ Stolarza u Szwagra to człowiek z gruba ciosany, ale wierny samemu sobie. Wzbudza kpinki, odstaje od towarzystwa, ale budzi podskórny, oporny szacunek; może nawet fascynację, o ile ujawnia jakieś inne zalety (które Jonathan Miller w opowiadaniu Tyrmanda istotnie posiada).

    O typie Bezrobotnego Klowna nie można nic takiego powiedzieć. Jest jedynie żałosny. Zrezygnował z instynktownie wyrobionego stylu i bardzo się stara być odjazdowy, czadowy, luzacki, zajefajny, ogólnie cool i co tam jeszcze.  Przy wrodzonej niezgrabności nie wychodzi mu to szczególnie imponująco, natomiast całym sobą przekazuje światu komunikat: nie mam dla siebie żadnego szacunku. Bardzo chciałbym, żebyście uznali mnie za ziomala, nawet jeśli muszę w tym celu zrobić z siebie idiotę.

    I chociaż Jonathan Miller u Tyrmanda próbuje przeistoczyć się z obciachowca a la SuS w obciachowca a la BK po to, żeby zaimponować swojej światowej i kompletnie do niego nie pasującej kochance, to właśnie ona reaguje na tę przemianę z natychmiastowym, instynktownym obrzydzeniem. Gdyby chciała prawdziwego luzaka, to właśnie kogoś takiego znalazłaby sobie bez trudu w swoim naturalnym środowisku - zamiast spoconej i spiętej  podróbki. I zresztą z kimś takim ostatecznie Jonathana Millera zdradzi, co nie przeszkodzi jej dalej wyciągać od niego resztki oszczędności.

    Tak się bowiem składa, że w opowiadaniu Tyrmanda te prawdziwie luzackie typy w modnych marynarkach i kolorowych krawatach to zdecydowanie nie są ludzie, którym chciałoby się powierzyć portfel. W istocie, ich towarzystwo i związek z Urszulą doprowadza nieszczęsnego Jonathana Millera - dotychczas po małomiasteczkowemu skrzętnego i pracowitego - do ruiny. Otrzeźwienie przychodzi, kiedy dla następnych dwóch nocy ze śmiejącą mu się w nos kobietą zniża się do grabieży, uświadamia sobie, kim się stał - i dopiero wtedy znajduje siły, żeby wyrzucić Urszulę z domu. 


    Musiało coś być we mnie, czego dotąd nie znała, a co podziałało na nią widocznie, gdyż spojrzała na mnie z podnieceniem i ogromnym zainteresowaniem. Pytała o coś, lecz nie wyrzekłem więcej ani słowa. Spakowała swoje rzeczy do dwóch dużych walizek, gdy się tu zjawiła, miała tylko jedną, małą. Powiedziała, że przyśle po te walizki. Chciała się ze mną pożegnać. Popatrzyłem na nią jak na obcego człowieka i rzekłem: „Do widzenia”. Powiedziała: „Nie spodziewałam się tego po tobie”. W głosie jej nie było żalu czy złości. Był tylko wielki podziw.



    Ileż politycznych wniosków chciałoby się tutaj wysnuć. Zarówno w kwestii ogólnej sytuacji w Polsce, jak i wewnętrznej sytuacji w pewnej partii. A już zwłaszcza dyskusji o właściwej dla niej strategii.

    Ale daruję sobie łopatologię, bo liczę na  inteligencję czytelników. Przynajmniej  na inteligencję czytelników obciachowych gazet mogę liczyć bez pudła. A reszta... cóż reszta? :-)


    Thursday, 9 September 2010

    30 lat wolności?!

    (Z pewnym opóźnieniem, ale znalazłem dopiero w środę nocą - i chciałbym zwrócić uwagę na rzecz zupełnie niesłusznie przeoczoną.)

    Nigdy nie myślałem, że doczekam prezydenta, przy którym i Wałęsa, i Kwaśniewski będą wyglądali na mistrzów myśli i mowy polskiej. A jednak się udało. Gdyby towarzysz Gierek z okazji dożynek występował na Jasnej Górze zamiast na, powiedzmy, Stadionie Dziesięciolecia i gdyby przed tym wystąpieniem popił sobie przez kilka dni z radzieckimi towarzyszami, nie osiągnąłby lepszego efektu niż ten poniżej:



    Wiele najbardziej porażających cytatów zostało już wychwyconych na blogu protagorasa, na youtube i w innych miejscach. Wymieńmy tylko:

    • "Leciałem nad wspaniałymi, już budzącymi polską dumę autostradami."
    • "...wiele pięknych odruchów ludzkiej solidarności ze sobą, w tym także solidarności ludzi polskiej wsi ze sobą samą!"
    • "dziś myśli i modlitwy lecą w stronę tego, co jest najważniejsze"
    • "widziałem jak wiele jeszcze jest do zrobienia w każdym obszarze, który decyduje o tym, jak myślimy" (o, to na pewno)
    • "nie uronimy nic z tego co było, jest i będzie fundamentem nas samych"
    • "tegoroczne pielgrzymki... pie... pie... tegoroczne dożynki..."
    • "klimat dobrej mądrej pracy opartej o wartości, ktore czynią człowieka lepszym, także lepiej pracującym, także bardziej ufającym w to ze wlasna praca, ze mądra, dobra, dobrze zorganizowana praca wspólna przyniesie dobre efekty. Tu z Jasnej Góry widać to najlepiej, zawsze z góry widać lepiej, z Jasnej Góry najlepiej"

    Wszystko to przerosłoby Salon Niezależnych i Monty Pythona, ale ja nie o tym. Ta powódź nonsensu, ten absolutny nihilizm semantyczny, to kaznodziejstwo uduchowionego sekretarza powiatowego - to wszystko skutecznie zneutralizowało cytat naprawdę zdumiewający i o dalekosiężnych konsekwencjach:

    Po trzydziestu latach możemy patrzeć na plon polskiej wolności, wtedy odzyskanej. Należy się cieszyć tą wolnością. Należy być dumnym. Należy tą wdzięczność okazywać Bogu i ludziom. Należy radować się z tego, co nam się udało przez te trzydzieści lat.

    Wot zagwodzka.


    Prezydent RP oświadczył w oficjalnym przemówieniu, z ogromną emfazą, że Polska stała się wolnym krajem w 1980 roku.


    Państwo komunistyczne, państwo stanu wojennego, państwo planowej grabieży i planowej beznadziei, państwo z przewodnią rolą ZSRR w konstytucji,  państwo cenzury i przemocy, państwo generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, państwo, które zamordowało górników z Wujka, demonstrantów w Lubinie oraz Piotra Bartoszczego, Grzegorza Włosika, Emila Barchańskiego, Kazimierza Majewskiego, Adama Grudzińskiego, Stanisława Królika, Włodzimierza Lisowskiego, Stanisława Raczka, Franciszka Zdunka, Ryszarda Kowalskiego, Józefa Larysza, Bogusława Podobraczyńskiego, Jerzego Wędrownego, Tadeusza Frąsia, Grzegorza Przemyka, księży: Popiełuszkę, Niedzielaka, Zycha i Suchowolca i dziesiątki, setki innych, państwo, z którego od wprowadzeniu stanu wojennego do dziś zdążyła wyjechać większość pozostałych przy życiu, zdrowiu i umyśle elit - najbardziej inteligentnych, najlepiej wykształconych, najbardziej przedsiębiorczych, najbardziej dynamicznych, najbardziej niezależnych (nie licząc nieuleczalnych szaleńców i romantyków w rodzaju Artura Nicponia czy małżeństwa Gwiazdów) - było w urbi et orbi wygłoszonej ocenie Prezydenta RP krajem wolnym.


    Nie ma mowy o żadnej pomyłce, ponieważ stwierdzenie o "trzydziestu latach" polskiej wolności pada w przemówieniu trzykrotnie i jeszcze teraz, w czwartkowo-piątkową noc widziałem je wybite jako cytat dnia (!) na www.prezydent.pl:



    Do tej pory na zbliżone twierdzenia nie odważył się nawet Janusz Korwin-Mikke, który twierdził tylko, że Polska od 1984 roku jest krajem "względnie wolnym". Znamiennie zresztą, że jego zdaniem polska wolność zaczęła się od zabójstwa księdza Popiełuszki, ale wszystko to furda. Polski prezydent - nie jakiś trzyprocentowy margines - oświadczający na Jasnej Górze, że Polska była od 1980 roku po prostu krajem wolnym - bez żadnych dodatkowych okoliczników czy przymiotników - to zupełnie nowa jakość i warto się bliżej zastanowić, co ta zupełnie nowa narracja oznacza.

    Dwa wpisy temu, w "Gwiazda, miałeś rację", zwracałem uwagę na niesłusznie zignorowaną konstatację Janusza Śniadka. Przypomnijmy (albo lepiej kliknijmy): Donald Tusk i Lech Wałęsa wysadzili w powietrze całą narrację III RP, całą mitologię "solidarnościowej strony przy okrągłym stole" czy "pierwszego solidarnościowego rządu" twierdząc, że a) były dwie Solidarności i b) tylko ta z "dziesięcioma milionami członków" w latach 1980-1981 była autentyczną Solidarnością. Wtedy jeszcze napisałem, że zniszczyli tę narrację "być może niechcący". Teraz już nie jestem taki pewien, że niechcący.

    Po pierwsze: ponad dwudziestu latach  promowania czy to 4 czerwca, czy to rocznicy powołania rządu Mazowieckiego, czy wreszcie Okrągłego Stołu jako nowego początku wszechrzeczy jedno jest jasne - cała ta polityka historyczna skończyła się absolutną, spektakularną plajtą. Te wydarzenia, najzwyczajniej w świecie, dziś już mało kogo obchodzą i budzą skojarzenia niejednoznacznie, jeśli nie wręcz gorzkie. Z oczywistych względów nie niosą ze sobą nawet tych emocji co obraz tłumu dzwoniącego kluczami w Pradze, nie mówiąc już o obaleniu muru berlińskiego.  Sierpień 1980 to coś zupełnie innego - to data, która jednak zapisała w narodowej podświadomości. Widać to doskonale po temperaturze sporów, jakie w tę rocznicę wybuchły, po natężeniu walki o i na symbole.

    Tylko daty, które mają jakieś znaczenie, prowokują do takich starć. Rok 1989 taką wagę utracił już zupełnie: ileż można się naparzać o Okrągły Stół, Magdalenkę, esbeków w rządzie Mazowieckiego i "wojnę na górze"?  Jeżeli (raczej już starsi) ludzie mają jakiekolwiek osobiste wspomnienia z tego czasu, to tylko gigantyczne kolejki, wymienianie się informacjami o tym, co rzucili w Katowicach czy Tarnowie, hiperinflację, a z telewizji: głosowanie nad wyborem Jaruzelskiego na prezydenta, Mazowieckiego mdlejącego w czasie expose, Michnika broniącego majątku PZPR i naparzanki Wałęsy z Wujcem czy Turowiczem. Gdzie tu miejsce na entuzjazm, dumę, zbiorowe uniesienia, na poczucie, że jest się częścią czegoś wielkiego?

    Po drugie, jak zauważył Rafał Ziemkiewicz, po 10 kwietnia, po makabrycznej śmierci Lecha Kaczyńskiego i Anny Walentynowicz, po krakowskim pogrzebie i przemówieniu Śniadka w Bazylice Mariackiej, akcje Solidarności nieprawdopodobnie poszły w górę. Podobnie zresztą jak rośnie liczba tych, którzy czują się przez Władzę Miłości wyrolowani - czy chodzi o farsę "śledztwa smoleńskiego", czy o politykę zagraniczną i energetyczną, czy o kontrakt gazowy,  czy o faktyczną wasalizację wobec Moskwy i Berlina, czy o anihilację polskiej armii, czy o stocznie, czy o nadchodzący krach systemu emerytalnego, czy o rosnące podatki, czy o farsę autostrad i inwestycji przed Euro 2012, czy o lawinowo narastający dług publiczny, czy o żenujący poziom absorpcji środków unijnych, czy o obłąkańczą pogardę wobec chrześcijaństwa czy... dośpiewajcie sobie Państwo sami, co tam komu w duszy gra. Nawet jeśli traktować poważnie oficjalne wyniki wyborów, 8 milionów głosujących na Jarosława Kaczyńskiego plus nieokreślony procent niegłosujących - to już jest potężny potencjał sprzeciwu. A co dopiero gdyby doszło u nas do załamania na wzór grecki?

    Skrystalizowanie się całego tego potencjału wokół symbolu Solidarności, wokół Sierpnia 1980, wokół tego, co nazwiska Anny Walentynowicz, Lecha Kaczyńskiego, małżeństwa Gwiazdów, Krzysztofa Wyszkowskiego czy Andrzeja Kołodzieja (żeby juz nawet nie wspominać o księdzu Popiełuszce czy Janie Pawle II) faktycznie oznaczają i to z przywódcą politycznym tego formatu, co Jarosław Kaczyński - o, to byłoby dla Władzy Miłości okrutną nieprzyjemnością. I od początku było jasne, że obchody trzydziestolecia "S" brutalnie to władzuchnie uzmysłowią.

    Dlatego konieczne było i jest wytoczenie absolutnie morderczej wojny na symbole. I papierowy mit 1989 roku, Okrągłego Stołu, nieustannie flaczejący mit Wałęsy czy od początku martwy mit Mazowieckiego... cóż, umówmy się, że z taką bronią na barykady w takiej sytuacji się nie wychodzi. Konieczna jest gra o całą stawkę - o narrację zaczynającą się w sierpniu 1980, nie gdzieś tam (właściwie nie wiadomo gdzie) w 1989. O mit dziesięciomilionowej "S". O rozbrojenie wszystkich niebezpiecznych treści, jakie w nazwie "Solidarność" ciągle mogą się kryć. A także, oczywiście, o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i o wszystkie sceny zapisane w narodowej podświadomości w kwietniu.

    Kto nazywa to wszystko "tematami zastępczymi", daje dowód, że nic z polityki nie rozumie. Do tematów zastępczych należą Marek Migalski, Joanna Kluzik-Rostkowska, Wojciech Olejniczak czy Andrzej Celiński. Tutaj walka toczy się o fundamenty.

    Stąd wycofanie Wałka na drugą linię (reportaże w TVN dyskretnie wyśmiewające "skok przez płot", nieobecność na obchodach, opowieści o zmęczeniu, proces z Wyszkowskim przegrany akurat w 30 rocznicę Sierpnia...).

    Stąd histeryczne i surrealistyczne pompowanie Bogdana Borusewicza czy Władysława Frasyniuka, a przede wszystkim oczywiście p. Krzywonos.

    I stąd dążenie do całkowitego upupienia pojęcia "solidarności", którego gierkowskie kazanie Jego Wąsatości jest przykładem najdoskonalszym. Stąd bajdurzenie o solidarności "nie ze sztandarów", o pierwszej apolitycznej i areligijnej "Solidarności", gdzie wszyscy tylko do siebie się uśmiechali i lubili nawet esbeka z krasnoarmiejcem, o "pięknych odruchach ludzkiej solidarności ze sobą, w tym także solidarności ludzi polskiej wsi ze sobą samą", o solidarności sprowadzającej się do tego, "że skutecznie działają strażacy, że sąsiad pomaga sąsiadowi, czasami przekazując worek kartofli, a czasami pracując razem przy rozbiórce ze zniszczonej powodzią stodoły".

    A już problem najlepszych przyjaciół naszego Pierwszego Sołtysa - generała Siwickiego, generała Jaruzelskiego i generała Kiszczaka - rozwiązuje się przy takim postawieniu sprawy sam przez się. Jeżeli Polska była wolnym krajem od 1980 roku, to ci dżentelmeni byli wręcz w większym stopniu patriotami i rycerzami wolności niż jakiś tam Morawiecki, Popiełuszko, Walentynowicz, Isakowicz-Zaleski czy inni Gwiazdowie.

    Jeżeli Polska była wolnym krajem od 1980 roku, to w takim razie można być najzupełniej wolnym krajem przy całkowitej zależności od Moskwy.


    Tak więc w zasadzie należało się  spodziewać publicznego postawienia takiej tezy przez "czynniki rządzące". A jednak ciągle jestem pod wrażeniem.

    Wednesday, 8 September 2010

    Krew na rękach

    Postarzał się car ojczulek, postarzał. Już nawet gołąbka własnymi rękami nie mógł zadusić. Siedział na tronie złoty i zimny. Tylko broda mu rosła do podłogi i niżej. Rządził wtedy kto inny, nie wiadomo kto. Ciekawy lud zaglądał do pałacu przez okno, ale Kriwonosow zasłonił okna szubienicami. Więc tylko wisielcy widzieli co nieco.
    Zbigniew Herbert


    I


    Proszę  Państwa, kilka godzin temu mój świat rozpadł się w kawałki. Usiłuję go sobie złożyć od nowa, ale idzie mi to niesporo. A wszystko to stało się za sprawą następującej informacji:

    Podejmując członków Klubu Wałdajskiego w poniedziałek wieczorem w Soczi nad Morzem Czarnym, szef rosyjskiego rządu zadeklarował, że nie zamierza wtrącać się w postępowanie przeciwko Chodorkowskiemu. - Jest to sprawa sądowa, nie będę się wtrącać, ale ten człowiek ma krew na rękach - przytoczył słowa premiera Rosji Michnik w wypowiedzi dla agencji RIA-Nowosti. Rosyjska agencja przekazała, że zdaniem szefa "Gazety Wyborczej", mówiąc o sprawie Chodorkowskiego, Putin okazał emocje - o ile odpowiadając na inne pytania, mówił spokojnym tonem, żartował, o tyle w tym wypadku jego intonacja była inna.

    Michnik powiedział we wtorek radiu Echo Moskwy, że przy pytaniu o Chodorkowskiego rosyjski premier zmienił się na twarzy, mówił o nim, jakby chodziło o mordercę, bandytę. Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" podkreślił, że uważał za swój obowiązek zapytać Putina o Chodorkowskiego. O uwagach Putina na temat b. szefa Jukosu opowiedział także niemiecki politolog Alexander Rahr. Jego wypowiedź przytoczyła z kolei agencja ITAR-TASS.
    Rosyjskie media przypomniały, że nie pierwszy raz premier próbuje oskarżyć Chodorkowskiego o morderstwa. W zeszłym roku, odpowiadając za pośrednictwem TV na pytania obywateli, Putin przypomniał o sprawie b. szefa służby bezpieczeństwa Jukosu Aleksieja Piczugina, oskarżonego o zorganizowanie kilku morderstw i skazanego na karę dożywotniego pozbawienia wolności. - Jest jasne, że działał w interesie i na polecenie swoich mocodawców - oświadczył wówczas szef rządu Rosji.

    W mojej naiwności myślałem, że - jak wszyscy - wiem o premierze pułkowniku Putinie sporo.

    Wiedziałem o jego szóstym dan w judo.

    Wiedziałem o jego miłości do wielorybów, niedźwiedzi, tygrysów i labradorów.

    Wiedziałem o jego talentach pływackich i wędkarskich.

    Wiedziałem o jego zamiłowaniu do zdjęć z gołą klatą.

    Wiedziałem o jego płynnym niemieckim, przewyższającym nawet talenta naszego nieocenionego premiera.

    Wiedziałem o jego krzyżyku na piersi i głęboko chrześcijańskiej naturze.

    Wiedziałem o jego oczach z napisem "demokrata" inkrustowanym na dnie tak wyraźnie, że tylko źli starcy ze wzrokiem spaczonym jak senator McCain widzą na tym dnie coś zupełnie innego.

    Wiedziałem, że  jego wielkoduszności nie wadzi nawet, gdy gawiedź w państwach wasalnych swawolnie przebiera się za symbol męskości z jego nazwiskiem. W każdym razie irytuje go to mniej niż lokalne władze i prokuraturę.

    Wiedziałem, że imperialistyczne gadzinówki w rodzaju Wall Street Journal czy Economist nazywały go wprost, haniebnie i fałszywie faszystą (jak oszczercze  jest to miano wobec ideowego bolszewika, nie trzeba chyba tłumaczyć), a inna imperialistyczna gadzinówka Washington Post oskarżyła go o pieczołowitą rekonstrukcję systemu rozmontowanego przez Gorbaczowa (jak gdyby to mógł być zarzut i jak gdyby sam Gorbaczow świadomie chciał był cokolwiek rozmontowywać).

    Wiedziałem, że został członkiem rosyjskich Hells Angels o pseudonimie Abaddon.

    Nie wiedziałem natomiast, jak głęboko porusza nim informacja o krwi na czyichś rękach.

    W swojej tępocie nie umiałem sobie wyobrazić, że fizycznie brzydzi go towarzystwo morderców i bandytów.

    Dopiero teraz dotarło do mnie, że zdaniem  premiera pułkownika Putina zatrudnianie w służbie bezpieczeństwa ludzi oskarżanych o zorganizowanie kilku morderstw stawia pracodawcę na zawsze poza obrębem cywilizowanej wspólnoty, na dnie hańby i ohydy. Że w oczach tak sprawiedliwego człowieka jak Władimir Władimirowicz choćby najsurowsza karna odpowiedzialność za podobny czyn - łącznie z latami obozu pracy na Syberii - nie wystarczyłyby na odkupienie winy i przywrócenie do ludzkiej społeczności.  Żadnego tam asperges me hyssopo et mundabor, nie na tym świecie. Gdy premier pułkownik Putin dowiaduje się o takich ekscesach, rzecze raka i wypluwa z ust swoich.

    (Na miejscu, powiedzmy, generałów Kiszczaka czy Jaruzelskiego modliłbym się, aby srogi ów sędzia nie badał nigdy zbyt dokładnie osiągnięć ich podwładnych.)

    Po tej informacji poczułem się jak Szaweł na drodze do Damaszku.

    W błysku objawienia zrozumiałem, że wszystkie informacje z ostatnich lat połączyłem w konstrukcję spaczoną i obłąkaną. Że - ze złej woli - mylnie ścigałem ciemnymi myślami ostatnich sprawiedliwych na ziemi. Że bogactwo  duszy i czystość motywacji premiera pułkownika Putina musi pozostać dla takiego płaza jak ja nieprzeniknioną tajemnicą, przed którą mogę tylko w akcie skruchy się ukorzyć.

    Muszę wyrzucić wszelką truciznę, wszelkie kłamstwo i wszelki jad ze swej duszy, wszystkie tzw. powszechnie znane fakty, którymi reakcja mami słabsze głowy i charaktery. Co też niniejszym wpisem niezdarnie czynię.


    II


    Biorąc pod uwagę wrażliwość jego duszy, Władimir Władimirowicz Putin musiał mieć szczególnie ciężką karierą zawodową. Spędził ją bowiem w organizacji, która morderstwo i skrytobójstwo podniosła do rangi sztuki. Jedna z maksym KGB, chętnie cytowana przez p. Aleksandra Ściosa, głosi: Każdy głupiec potrafi popełnić morderstwo, ale trzeba być artystą by popełnić naturalną śmierć.

    Aby w pełni docenić masochistyczny rys Władimira Władimirowicza, przypomnijmy, że przynależność do tej organizacji i zasługi jej oddane uważa za swój największy tytuł do dumy. Oświadczał wprost, że jej członkiem zostaje się na całe życie. Po objęciu w 1999 roku stanowiska premiera Federacji Rosyjskiej zwrócił się do sali pełnej swoich kolegów: Jesteśmy znów u władzy, tym razem na zawsze.

    Do tego stanowiska Władimir Władmirowicz Putin doszedł po serii wybuchów w blokach mieszkalnych. Wybuchy te pochłonęły życie około trzystu osób.

    Trzystu skrytobójczo zamordowanych ludzi.

    Oficjalnie za sprawców uznano muzułmańskich terrorystów, których śladów jednak przedziwnym trafem nigdy nie znaleziono. Oficjalnie też stały się jedną z dwóch głównych przyczyn drugiej wojny czeczeńskie - obok rajdu na Dagestan dokonanego przez Szamila Basajewa. Człowieka, którego oddziały już w czasach wojny abchaskiej  były trenowane przez GRU.

    Dziesięć lat później Siergiej Stiepaszyn - poprzednik Putina jako premier -  otwarcie przyznał, że druga inwazja na Czeczenię  była zaplanowana już na pół roku przed "zamachami terrorystycznymi". Skąd zresztą wniosek, że ciekawi kulisów wojny z Gruzją  AD 2008 lub katastrofy smoleńskiej AD 2010 powinni uzbroić się w cierpliwość i czekać przez kilkanaście lat na szczersze wywiady ludzi z bezpośredniego otoczenia Putina i Miedwiediewa... ale odbiegam od tematu.

    Druga wojna czeczeńska pochłonęła od 25 do 50 tysięcy zabitych lub zaginionych Czeczenów oraz 11 tysięcy zabitych żołnierzy rosyjskich. Jeśli mnie pamięć nie zwodzi, Grozny określano jako najbardziej zniszczone miasto w Europie od Warszawy w 1944. Setki tysięcy ludzi zostały oddane na łaskę i niełaskę rosyjskich dowódców, czeczeńskich watażków i promoskiewskich milicji.

    W samej rosyjskiej armii w ciągu tylko jednego roku (2002) 500 żołnierzy - siła równa jednemu batalionowi - zginęło za sprawą sadyzmu oficerów i popularnej "fali", nie w trakcie walk.

    Najsłynniejsza dziennikarka, która o tych sprawach pisała, została - jak pamiętamy - zabita przez "nieznanych sprawców" akurat w sam dzień urodzin pułkownika Putina, wówczas dla odmiany prezydenta FR.  Był to, jak bardzo szybko nam wyjaśniono, taki złośliwy dowcip - źli ludzie, którzy szczerze pułkownika Putina nie znosili, postanowili w ten sposób zszargać jego nieposzlakowane imię przed światem. 

    (Myśmy zresztą to już i wcześniej w Polsce przerabiali - kiedy np. jacyś serdecznie nie znoszący generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego ludzie zamordowali cenionego przez nich księdza Popiełuszkę, aby wbić klin pomiędzy władzę a naród. Na szczęście i wtedy, i teraz po Smoleńsku zatryumfowały siły rozsądku i odpowiedzialności, które pozwoliły tym zdarzeniom stać się tym, czym miały się stać: fundamentami nowego ładu politycznego)


    Aby przykre to zdarzenie przyniosło dobre owoce, pułkownik Putin objął śledztwo osobistym nadzorem i powierzył  swojemu asowi atutowemu, prokuratorowi Czajce. Który nadzoruje oprócz sprawy Politkowskiej także sprawę Aleksandra Litwinienki (z jaką zgrozą i odrazą Władimir Władimirowicz musi myśleć o mocodawcach tego mordu!) i Chodorkowskiego właśnie. Oraz, a jakże, śledztwo smoleńskie.

    Wydaje się niestety, że premier pułkownik Putin ma wielu wrogów. Jego syzyfowe starania o  wyeliminowanie z życia publicznego w Rosji ludzi ze skłonnością do skrytobójstw i zabójstw najzupełniej jawnych są wciąż dalekie od pełnego sukcesu, choć tyle już na tej drodze osiągnięto. Jego podwładni ostentacyjnie grają mu na nosie nawet za granicą - oprócz Litwinienki w Wielkiej Brytanii mordując także Umara Israilowa w Austrii, Zelimkhana Jandarbijewa w Katarze, Sulima Jamadajewa w Dubaju czy wreszcie ostatnio generała-majora Jurija Iwanowa w Turcji.

    A co dopiero w samych granicach Federacji Rosyjskiej! Nawet stopień pułkownika czy generała nie chroni przed nagłymi zejściami. Przypomnijmy: dowódca generała Iwanowa z czasów służby w Północnokaukaskim Okręgu Wojskowym zginął dwa lata temu jak raz w katastrofie samolotu. Organizator spotkania szefa administracji Jelcyna z Szamilem Basajewem w 1999, pułkownik GRU Anton Surikow został otruty w listopadzie zeszłego roku. W czerwcu tego samego roku w Moskwie zginął generał major Konstantin Pietrow - w okolicznościach do dziś niewyjaśnionych. Jeśli cofniemy się nieco w czasie, przypomnimy sobie np. straszliwy pech generała Aleksandra Liebiedia, który rozbił się w 2002 w helikopterze.

    A jakie szatan wyprawia harce, jakie się diabły szamocą wśród niższych rang i zwyczajnych cywili! Weźmy chociażby takich dziennikarzy. Politkowska Politkowską, ale popatrzmy na tę na przykład listę. Wychodzi grubo ponad dwieście trupów od 1999 roku. Ograniczmy się tylko do autorów, pracowników i współpracowników Nowoj Gazety i wyliczmy zastosowane metody zabójstw: młotkiem na klatce schodowej i śmierć po dwumiesięcznej śpiączce (Igor Domnikow, 2000), postrzał w Czeczenii (Wiktor Popkow, 2001, umiera po dwóch miesiącach) zatrucie niemożliwą do zidentyfikowania substancją (Jurij Szczekoczikin, 2003, śledztwo czterokrotnie wznawiane i umarzane), egzekucja w windzie własnego domu (Politkowska, 2006), egzekucja w centrum Moskwy (Ananstazja Baburowa i Stanisław Markiełow, 2009), porwanie i egzekucja w Czeczenii (Natalia Estemirowa, 2009, ciało znaleziono w Inguszetii). Przypominam: mowa wyłącznie o jednej gazecie.

    Zachęcam do kliknięcia w powyższy link i samodzielnej lektury listy, razem z przyczynami śmierci.


    Z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę już tylko np. o wojnie gruzińskiej w 2008 roku - z bombami kasetowymi w Gori, Ruisi i Karbi (jedna z nich zabiła holenderskiego dziennikarza Stana Storimansa), z trzydniowym bombardowaniem "wyzwalanego" Tskhinvali, z czystkami etnicznymi wzdłuż całej granicy południowej Osetii.

    Mógłbym ten wpis ciągnąć znacznie dłużej, ale chyba możemy już przejść do konkluzji.

    III

    Jak musi w takim razie wyglądać proces myślowy i życie emocjonalne premiera pułkownika Putina? Po wczorajszym wyznaniu redaktora Michnika usiłuję to sobie wyobrazić tyleż bezustannie, co bezskutecznie. To tak, jak z ostatnią okładką Przekroju: w wiadomościach coraz częściej pojawiają się rzeczy, przy których Biesy zaczynają się wydawać nudną, mieszczańską, realistyczną cegłą.

    Jeżeli sama myśl, że ktoś jest świadomym pracodawcą morderców, że ma krew na rękach poraża pułkownika Putina tak, że natychmiast zmienia mu się mimika, że przestaje panować nad intonacją, że delikwenta najchętniej utopiłby w łyżce wody - jak ten nieszczęśnik wytrzymuje z kamienną twarzą te wszystkie spotkania ze swoimi generałami, pułkownikami, funkcjonariuszami, tajniakami i ekspertami? Patrzy po nich i myśli: który to ancymon jest odpowiedzialni za kolejne szaleństwo, za całą tę rzeźnię? Gienadij? Andriej? Misza? Wszystkim im przecież tak dobrze z oczu patrzy i muchy nie skrzywdziliby... Znowu wszystko będzie na mnie, czy nie możecie po prostu się przyznać? Poczem wraca do domu, kładzie się na łóżku, ciężko wzdycha i nie może zjeść kolacji.

    Jak straszliwie musi znosić cały ten kult Stalina, Dzierżyńskiego czy Andropowa - hydrę, która bez przerwy wznosi łeb pomimo jego tytanicznych wysiłków edukacyjnych i moralizatorskich! Przecież ci faceci niemal dorównywali Chodorkowskiemu - nic, tylko zatrudniali morderców i skrytobójców w aparacie bezpieczeństwa. Właściwie poza tym nie mieli większej pasji i treści życia.

    Jest jednak coś, co jeszcze trudniej mi sobie wyobrazić od meandrów słowiańskiej duszy Władimira Władimirowicza. Otóż Klub Wałdajski, o którego spotkaniu tak dramatycznie i smakowicie opowiedział nam redaktor Michnik,

    skupia znanych publicystów, politologów, ekonomistów, historyków i byłych polityków głównie z Europy, USA i Japonii, którzy specjalizują się w sprawach Rosji.

    Słyszymy: to najwyższej klasy międzynarodowi specjaliści od Rosji. Ciekawe swoją drogą, czy z Polski do zadawania pytań łapie się ktokolwiek poza Adamem Michnikiem czy Leszkiem Millerem, ale nie to najbardziej mnie frapuje.

    Ja po prostu chciałbym zobaczyć wyraz twarzy tych wszystkich publicystów, politologów, ekonomistów, historyków i byłych polityków, najlepszych ekspertów od Rosji we wszechświecie, kiedy pułkownik Putin użył zwrotu krew na rękach albo mówił o zlecaniu zabójstw służbie bezpieczeństwa.

    To musiała być wielka scena.

    Wednesday, 1 September 2010

    "Gwiazda, miałeś rację"

    (ze specjalną dedykacją dla p. jeremy)

    A teraz rację ma również Janusz Śniadek:

    Prezydent Bronisław Komorowski był przyjęty nawet z pewną życzliwością. Natomiast z całą pewnością źle zostało odebrane przemówienie i zachowanie premiera Donalda Tuska. Zwracam uwagę, że na samym początku zjazdu wyemitowany był krótki film, w którym powtarzało się przesłanie: jest jedna "Solidarność". Więc gdy zaraz potem na mównicę wyszedł premier i rozpoczął swoje wystąpienie od stwierdzenia, że są dwie "Solidarności", to po prostu obraził zebranych związkowców. W dodatku nie podał "daty śmierci" tej pierwszej "S". Jeśli bowiem ktoś twierdzi, że była pierwsza "Solidarność", którą zabito, to niech powie, kiedy to się stało. Kto to zrobił? Czy może pokonał ją gen. Wojciech Jaruzelski? Zaś byłego prezydenta Lecha Wałęsę zapytałbym, kiedy mówi prawdę - ostatnio, wyrażając się w ten sposób, czy kiedyś przy grobie ks. Jerzego Popiełuszki, gdy mówił, że "Solidarność" żyje, bo "ty oddałeś za nią swoje życie"? A może skłamał, gdy w 1989 r. ponownie rejestrował ten sam związek, którego był przewodniczącym? Czy wtedy to była ta sama czy inna "Solidarność"? Przypomnę, że po Okrągłym Stole miał miejsce ostry spór Lecha Wałęsy z Andrzejem Gwiazdą. Wtedy to Andrzej Gwiazda uważał, że przewodniczący "S" naruszył pewne obowiązujące w związku procedury, a w efekcie związek, na którego czele stanął, stał się inny od tego tworzonego na początku. Więc teraz chyba Lech Wałęsa powinien publicznie przyznać, że Andrzej Gwiazda miał rację, i przeprosić go za to, że wówczas go obrażał.
    Jedyna poprawka jest taka, że cały sposób, w jaki Solidarność "reaktywowano", to  było znacznie więcej niż tylko "naruszenie pewnych obowiązujących w związku procedur". To była zwyczajna farsa, od początku do końca.

    Tak czy siak, Śniadek ma rację: Władza Miłości właśnie - być może niechcący - wysadziła w powietrze mit, na której cała, jak to się modnie mówi, "narracja" III RP się opierała. Jeżeli są dwie Solidarności i tylko ta z lat 1980-1981 i z 10 milionami członków była prawdziwa - to już ta z  końca lat osiemdziesiątych prawdziwą być nie mogła.

    To znaczy, że przy Okrągłym Stole nie było żadnej "strony solidarnościowej".

    To znaczy, że nie było żadnego "pierwszego solidarnościowego rządu".

    W takim razie co było i co jest? 

    Ciemno wszędzie.

    Głucho wszędzie.

    Co to będzie?

    Co to będzie?